piątek, 2 lutego 2007

Armenia, Iran 2005

Opis wyprawy do Armenii i Iranu

12.08 – 23.09 2005r. – część I

A R M E N I A

Od dawna marzyłam o wyprawie do Iranu ale życie jak zwykle samo pisze scenariusze i w ostatniej chwili okazało się, że wyprawę do Iranu możemy połączyć z Armenią. Tym razem wyruszam tylko z Jakubem (synem ), drugi syn Mateusz właśnie wrócił z wyprawy do Azji Centralnej ( tam gdzie byliśmy w 2003r. wszyscy troje czyli Uzbekistan, Kirgistan i zamiana Kazachstanu na Tadżykistan ). Kiedy już mieliśmy poczynione przygotowania do wyprawy okazało się, że Jakub ma, tydzień wcześniej niż nasz planowany wyjazd, konferencję w Armenii. I jak tu nie skorzystać z takiej okazji. Szybkie szukanie tanich połączeń lotniczych, bo na podróż lądem nie ma czasu. Dość sprawnie udaje nam się coś interesującego i taniego poszukać. Jakub ma samolot 07.08 06r. a ja tydzień później z Kijowa do Erewania gdzie planujemy spotkanie i dalszą podróż. Podczas planowania podróży do Iranu nie braliśmy pod uwagę połączeń lotniczych ze względu na koszty ale gdy się okazało, że Jakubowi zwracają koszty przelotu ( 70% ) no i ograniczenia czasowe wypadło na samolot. Bilet kupuję w Rainbow-Tours Poznań za 682,40zł/osoba. Teraz tylko trzeba dojechać do Kijowa i dalej w drogę.

12.08 – Jakub już od paru dni szczęśliwie w Armenii a ja dziś sama wyruszam w drogę. O

8.40 jadę pociągiem do Przemyśla – bilet 58zł. W pociągu pusto, tylko przez część drogi w moim przedziale była jedna osoba a resztę podróży odbyłam sama. O 19.00 Przemyśl-Zasanie. Teraz tylko szybko muszę poszukać schroniska młodzieżowego, polecanego przez Jakuba. Schronisko PTSM „Matecznik” szybko znalazłam ale jak taka gapa i mogłam odszukać do niego wejścia. Trochę krążę i szczęśliwie jestem na miejscu. Niestety okazuje się, że nie mają wolnych miejsc. Facet proponuje mi nocleg na poddaszu za 15zł. Super sprawa, duże poddasze i jestem sama czyli to co lubię. Niestety w nocy obudzili mnie bo przyszły jeszcze dwie osoby ale cichutko położyli się spać więc noc spokojna.

13.08 – już o 7.30 wychodzę ze schroniska i idę pieszo do dworca. Przekraczam San, który

osnuty jest mgłami, widok niesamowity. Nie spiesząc się docieram do dworca, po drodze kupuję bułkę, gazetę i docieram do miejsca skąd odjeżdżają busy na granicę. Szybko dojeżdżam na miejsce za 2zł. Tutaj już „pachnie” wschodem. Pełno handlarzy, bałagan niesamowity, pełno walających się papierów i worków foliowych. Do granicy dochodzi się wydzielonym, opłotowanym „korytarzem” również zaśmieconym. Na samym przejściu niewielka kolejka. Wypełniam jakieś deklaracje i już Ukraina. Jest godz.9.40. Zaraz za przejściem zagadują mnie pogranicznicy, którzy chcą mi wcisnąć jakieś ich ubezpieczenie. Stanowczo odmawiam mówiąc, że mam już ubezpieczenie ale oni każą sobie pokazać dokument. Mówię, że mam schowane gdzieś głęboko w plecaku i idę dalej. Ukraińcy w ten sposób próbują trochę zarobić i to częsty proceder przy przekraczaniu granicy. Wymieniam 20$ = 100UHR. Wychodzę na ulicę skąd odjeżdżają marszrutki do Lwowa. Trochę niestety muszę czekać ale o 10.20 już odjeżdżam. Po niecałych dwóch godzinach jestem we Lwowie. Wskazówki zegara przesuwam do przodu czyli jest już 13.00. Marszrutki podjeżdżają pod dworzec kolejowy więc teraz tylko zakup biletu na wieczór do Kijowa i popołudnie będę mieć wolne. Trochę obawiałam się czy mi się to uda bo z biletami różnie bywa ale bez problemu mam bilet za 26 UHR na godz. 19.14. Oddaję bagaż do przechowalni ( 4UHR ) i tramwajem nr 1 spod dworca jadę do centrum za 0,50UHR. Bilet kupuje się u konduktorki w tramwaju. Mam dużo czasu więc z przyjemnością spaceruję po mieście. Jak zwykle rynek, opera i okoliczne uliczki. Kiedyś tu byłam więc miło zobaczyć miasto, które zmienia się na lepsze. Decyduję się jeszcze na obiad i kawę, niestety drogo – 48UHR. Jeszcze włóczę się po mieście i pod wieczór tramwajem za 0,50UHR wracam na dworzec. Zabieram bagaż ( a w nim cała moja kasa na podróż w stanie nienaruszonym ) i wsiadam do pociągu plackartny. W moim „przedziale” jestem sama i zastanawiam kto będzie mi towarzyszył w tej nocnej podróży. Tego się nie spodziewałam, że dosiądą się do minie czterej „dorodni” faceci w sile wieku. Trzech w moim „przedziale” czwarty na korytarzu ( kto jechał ruskimi pociągami wie o czym piszę). Ja mam miejsce na górnej półce. Faceci jadą również do Kijowa. Podróż zapowiada się ciekawie i taka też była. Zaraz po punktualnym odjeździe pociągu zaczyna się żarcie ( kurczak, pomidory, ogórki, chleb ) no i wóda. Oczywiście jestem zaproszona do stołu. Trochę mnie niepokoi czy tej wódy nie będzie za dużo ale na jednej butelce się skończyło. Jeden z nich okazał się Polakiem mieszkającym we Lwowie, dobrze mówiący po polsku. Większość rodziny w Polsce i u nas często bywa. Miło czas nam upływał na rozmowach ale czas w końcu na sen.

14.08 – w nocy niestety było gorąco szczególnie na górnej półce a okna „zakrytu na zimu”

ale jakoś dałam radę. Punktualnie o 5.28 jesteśmy w Kijowie. Ten Polak zabrał mi plecak zaprowadził na miejsce skąd odjeżdżają busy na lotnisko, okazało się, że mam za mało kasy. Wracamy na dworze ( nowy, ładny) wymieniam w kantorze 5$ ale kurs tu już słaby bo 1$=4,70UHR. Zostaję znów zaprowadzona na przystanek i „zapakowana” do właściwego busa, facet jeszcze sprawdził czy kierowca nie chce mnie oszukać ( płacę 20UHR) i dopiero pożegnaliśmy się. Kto pomyślałby, że tyle życzliwości mogą okazać zupełnie bezinteresownie obcy ludzie??? Szybko i sprawnie przejeżdżamy przez nowoczesne miasto, które o tak wczesnej porze jest jeszcze puste. Jest godz.6.20 więc do samolotu mam dużo czasu. Stąd nigdzie się nie ruszam, „zwiedzam” tylko lotnisko i najbliższą okolicę. Lotnisko w rozbudowie. Pasażerów oczekujących na samoloty bardzo dużo. Trochę emocji przeżyłam tuż przed wejściem na halę odlotów bo okazało się, że na tablicy wyświetlane są samoloty odlatujące później niż mój, a mojego jak nie ma tak nie ma. Czyżby źle sprzedali mi bilet ? Idę do informacji, pokazuję bilet i pytam się czy jest taki samolot „da”, dlaczego nie ma go na tablicy „ona nie znajet”. Jednak po mojej interwencji, /tak mi się wydaje/ po chwili została wprowadzona korekta i wyświetlony został rejs do Erewania., ale ulga. Przy odprawie faceta zaniepokoił brak wizy ormiańskiej w moim paszporcie ( wiem, że można ją kupić na lotnisku bo przecież Jakub tydzień wcześniej tak robił ), próbuję tłumaczyć, że mogę ją zakupić na lotnisku ale to go nie przekonuje. Zabiera mój paszport i na chwilę znika. Wraca i sprawa już wyjaśniona. Mogę lecieć. Jeszcze w hali odlotów za resztę kasy i 1$ funduję sobie super kawę. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że na następną przyjdzie mi poczekać prawie 6 tygodni. Tuż przy wejściu do samolotu spotykam trzech Polaków, którzy lecą też do Armenii ale oni chcą pochodzić po górach. Odlot samolotu punktualnie o 11.20. Stan techniczny samolotu nie budzi mojego zaufania, ale leciał spokojnie i szczęśliwie wylądował. W samolocie dali coś do jedzenia ( bułka, jakieś paluszki mięsne, sałata, pomidor, do tego do wyboru woda, herbata, kawa ). Wszystko było takie sobie, ale ja zjadłam wszystko bo to był mój pierwszy posiłek tego dnia. 16.00 Erewań. Szybko podchodzę do miejsca gdzie sprzedają wizy, ale tam kolejki nie ma bo jestem jedną z dwóch osób kupujących wizy. Dostaję jakieś kartkę do wypełnienia, daję 30$ wiza, stempel i witamy w ARMENII. Odbieram plecak i wychodzę w tłum oczekujących, ale Jakuba nie widać. Po chwili „wyłapuję” go tłumu a nas zaraz zaczepiają taksówkarze, z których każdy oferuje tanie podwiezienie do miasta. My jednak idziemy na autobus. Lotnisko w Erewaniu wygląda jak jakiś zapyziały dworzec PKS, widać jednak prace

lotnisko w Erewaniu

budowlane, więc może za jakiś czas będzie tu lepiej. Mnie „zwala z nóg” panujący upał tym bardziej, że jestem ciepło ubrana, w Polsce było dość chłodno jak wyjeżdżałam. Wysiadamy w centrum, gdzie Jakub umówiony jest z jakąś poznaną tu dziewczyną. Niestety dziewczyna każe na siebie długo czekać ale po upływie pół godziny zjawia się. Zaprasza nas do mieszkania w bloku, który robi przygnębiające wrażenie jak większość bloków, tym bardziej w tej części świata. Klatka schodowa to jeden syf, pod sufitem wisi plątanina kabli aż dziw bierze, że w tym może płynąć prąd. To wszystko działa na „słowo honoru”. Mieszkanie na szczęście robi lepsze wrażenie, skromne ale schludne. Biorę prysznic, zrzucam ciepłe ciuchy i ubieram się w coś letniego. Ale ulga. Gorąco to nam jeszcze będzie na tej wyprawie!!!! Zostajemy poczęstowani czymś do jedzenia i pod wieczór opuszczamy gościnne progi. Udajemy się do Armena, u którego mieszka Jakub ( poznany w Hospital Club ). Konferencja się skończyła i Jakub musiał poszukać nocleg dla nas. Armen mieszka w dwupokojowym mieszkaniu w bloku. Mieszkanie skromne ale łazienka w opłakanym stanie. Jak może mu to nie przeszkadzać??? Resztę pominę milczeniem. Najważniejsze, że mamy gdzie spać no i chłopak bardzo fajny. Młody dobrze wykształcony mężczyzna.

15.08 – dopiero o 10.30 zwlekliśmy się z łóżek. Jedziemy autobusem do Eczmiadzin – to

katedra w Eczmiadzin

taki Watykan dla Ormian. W końcu Armenia to pierwsze chrześcijańskie państwo na świecie. Pierwszą katedrę zbudowano tutaj już w IVw a później wielokrotnie przebudowywano. Kręci się tutaj trochę miejscowych ale raczej spokój i cisza. To nie to co przy naszych bardziej znanych świątyniach. Mamy czas na zwiedzanie i posłuchanie śpiewu wiernych – coś niesamowitego. Zwiedzamy jeszcze kościół Ripsime zbudowany w 618r. Takie cudo architektoniczne stoi sobie przy drodze a turystów tutaj nie widać. Daruję sobie opisy historyczne zwiedzanych miejsc, bo te można poszukać w przewodnikach. Koncentruję się tylko na własnych odczuciach. Te miejsca koniecznie należy zobaczyć będąc w Armenii tym bardziej, że są blisko Erewania. Autobusem wracamy do stolicy za 940AMD(1$= 445AMD ). Teraz udajemy się na dworzec kolejowy, który prezentuje się (jak wszystkie rosyjskie dworce) okazale. Przed dworcem okazały pomnik jakiegoś walczącego Dawida na koniu. Dworzec kiedyś obsługiwał liczne połączenia a teraz zostały tu raptem cztery połączenia i to niektóre co drugi dzień. Poczekalnia dworcowa ogromna, czysta. Trochę zajęło nam szukanie kogoś sprzedającego bilety. W końcu znalazła się pani, której wypisanie dwóch biletów na jutrzejszy dzień zajęło około pół godziny. W rozkładzie są aż 4 pociągi, ale ona wszystko musiała sprawdzać, szukać, czytać. Bez zaglądania do jakieś książki nie udzieliła żadnej odpowiedzi np. o godziny odjazdu lub o godziny przyjazdu. Teraz rozumiem jaką ciężką pracę wykonują nasze panie sprzedające bilety, które muszą obsługiwać sprzedaż biletów na dziesiątki różnych pociągów!!!! Mamy bilety do Alawerdii na jutro wieczór. Później pod dworcem spotykamy samotnie podróżującego Belga, który od 9 miesięcy jest w drodze. Podróż rozpoczął od Nepalu przez Indie, Pakistan, Iran teraz Armenia a dalej Gruzja, Turcja i z Istambułu samolotem do Belgii. Ten to miał ciekawą podróż a my dopiero zaczynamy. Zaraz zasypujemy go pytaniami o Iran i idziemy razem do knajpy trochę pogadać. Wymieniamy adresy, słuchamy wrażeń i rozstajemy się. On udaje się w poszukiwanie noclegu a my o to dziś nie musimy się martwić. Robimy małe zakupy na kolację: pomidory, arbuz, jogurt, woda. Po kolacji z Armenem udajemy się do knajpy gdzie on

z Armenem i Austriakiem

jest już umówiony z wcześniej poznanym Austriakiem i Irlandczykiem, którzy tutaj przyjechali do pracy jako wolontariusze. Wszyscy razem jemy kolację w fajnej knajpie zlokalizowanej pod gołym niebem. W Erewaniu jest dużo fajnych klimatycznych knajp i aż dziw bierze skąd ludzie mają kasę żeby w nich siedzieć. O tej porze wszystkie zapełnione, gwar i zabawy. Czuję się jak w basenie M. Śródziemnego. Z tą różnicą, że tu dużo biedniej i to dużo, dużo!!! Po kolacji, o późnej nocnej porze taksówką wracamy na nocleg. Mamy trochę wyrzuty sumienia bo Armen jutro rano idzie do pracy a my możemy poleniuchować.

16.08 – wymieniamy 50$ bo to co miał Jakub już się skończyło. W okolicach dworca

opactwo Hor-Virap

kolejowego szukamy samochodu do Hor-Virap, opactwa z VIw. przebudowanego w XVII tuż przy granicy tureckiej. Udaje nam się poszukać sympatycznego kierowcę, który zaprasza nas do domu, ale niestety musimy odmówić bo dziś mamy mało czasu, przecież wieczorem wyjeżdżamy. Mamy szczęście bo jest śliczna pogoda i święta góra Ormian Ararat widoczna jak „na dłoni”. Niestety leży już w granicach Turcji czego nie mogą Ormianie Turkom darować. Świetnie widać ośnieżony wierzchołek góry. Jakub „łapie” operatora tureckiego (jego komórka w Armenii nie działa) i wysyła szybko SMS-y do znajomych. Po zwiedzaniu powrót do miasta. Jest potwornie gorąco i do tego jesteśmy głodni. W centrum miasta idziemy do libańskiej restauracji na obiad. Całe szczęście, że działa klima i wreszcie chłodzimy się. Zwiedzamy centrum miasta, jest to owalny Plac Rewolucji o powierzchni 3,5 ha kiedyś nazwany oczywiście Placem Lenina. Plac otaczają monumentalne budynki, w jednym z nich obecnie mieści się hotel Mariott i inne bardziej ważne instytucje. Plac ładny na środku fontanna, w której chłodzimy obolałe stopy. Znów trzeba kupić wodę bo upał niemiłosierny. Pod kioskiem z napojami zagaduje nas po polsku młoda kobitka. Okazuje się, że jest to Ormianka od lat mieszkająca w Polsce. Kupuje nam wodę nie chce pieniędzy, służy radami i stara nam się pomóc. Podaje nam swój numer telefonu tak na wszelki wypadek gdybyśmy potrzebowali jakieś pomocy. Sympatyczna osóbka. Idziemy „zaliczyć” kaskadę ważny punkt na trasie turystycznej Erewania. Kaskada to schody prowadzące na wzniesienie skąd rozpościera się ładny widok na miasto. Wzdłuż schodów kaskadowo spływa woda. Można do góry iść pieszo ale można też wjechać po ruchomych schodach. My wybraliśmy jeden i drugi wariant. Ulica prowadząca do kaskady pięknie ukwiecona i oczywiście też znajdują się przy niej fontanny. Czas na operę, która znajduje się w parku. Wokół opery w parku zlokalizowane są knajpy. Erewań to dla mnie ładne miasto, oczywiście jak na ten rejon świata. Wracamy na kwaterę. Szybka kąpiel ( stan łazienki znów pominę ), plecaki i razem z Armenem idziemy na dworzec kolejowy. Tu niespodzianka, spotykamy wczorajszego Belga, który jedzie razem z nami pociągiem, lecz on aż do Tbilisi a my do Alawerdii. Na peronie

Jakub, Francis z Belgii i policjanat

poznajemy policjanta, który bardzo stara nam się pomóc. Szuka nam naszego wagonu, przedziału, otwiera okno bo było „zakrytu na zimu”. Robimy sobie z nim zdjęcia, daje nam swój adres, koniecznie mamy go odwiedzić jak będziemy wracać z Alawerdii. Oczywiście również przysłać mu zdjęcia. Fajny gość. Nasz przedział lekko mnie szokuje swoim wyglądem, ale zawsze może być gorzej. Pociąg rusza punktualnie. Niestety towarzystwo mamy nieciekawe. Najgorsza to jedna handlara, która takie wory żarcia pakuje do środka, że przydałby jej się cały wagon a nie przedział. Najlepsze jest to, że upał potworny a ona przemyca całe worki grubej kiełbasy do Gruzji. Z Jakubem postanowiliśmy sobie, że jak kiedyś dotrzemy do Gruzji to nie przełkniemy grubej kiełbasy. Do tego wszystkiego sięga po papierosy i w tym zaduchu, smrodzie jeszcze zaczyna palić. Zwracamy jej uwagę, że nie ma palić, ale ona nas olewa i nic z nas sobie nie robi. Zaczynamy się kłócić. Pomogło na chwilę bo wyszła na korytarz ale po chwili zaczyna się to samo. Interweniuję u konduktora, ale kiedy on zwraca jej uwagę zaczynają się kłócić. Ciężka droga nas czeka. Po jakimś czasie przychodzi do nas Belg, który jedzie w innym wagonie. Kiedy z Jakubem na korytarzu zaczęli rozmawiać po angielsku baba zlitowała się i wyszła sobie gdzieś do innego wagonu, pewnie do koleżanek. Od tego czasu już nie paliła. Chociaż z tym mieliśmy spokój. Siedzę na korytarzu i obserwuję ludzi jadących z nami. Chyba wszyscy to handlarze, którzy coś przemycają. Obserwuję proceder upychania towaru we wszystkie możliwe miejsca. Kiedyś już to widziałam jadąc do Grodna. Obserwacja godna pracy magisterskiej.

17.08 – jakoś dotarliśmy na miejsce choć było trudno, duszno, gorąco i smród. W kiblu nie

było wcale wody więc można sobie go wyobrazić po paru godzinach jazdy. Jakub gdzieś został zaproszony na imprezę w celu nawiązania przyjaźni polsko-ormiańskich. Na jego szczęście udało mu się stamtąd szybko zwinąć bo mogłoby to się źle dla niego skończyć. W Alaawerdii jesteśmy przed 4.00 rano. Jest jeszcze ciemno a my w jakimś nieznanym miejscu. Razem z nami wysiadło trochę ludzi, wszyscy z wiadrami pewnie na zbiór jagód lub Bóg ich tam wie. Próbujemy się dowiedzieć o jakiś nocleg, jakąś kwaterę żeby gdzieś do świtu poczekać. W Armenii trudno nam, nie raz, było dogadać się po rosyjsku. Angielski też nic nie daje. Jesteśmy zmęczeni, bo krótka noc w pociągu nie należała do przyjemnych. Cóż było robić, wchodzimy na poczekalnię gdzie niestety są tylko krzesła i tu spędzamy czas do świtu. Mnie nawet udało się trochę przespać. Nie jesteśmy niepokojeni przez miejscowych. Pewnie drogą pantoflową rozeszła się wieść o jakichś turystach bo rano dwóch chłopaków proponuje nam pomoc. Nie możemy się z nimi dogadać, pokazują na samochód i wykazują dobre chęci. Jesteśmy zbyt zmęczeni żeby dociekać o co im chodzi i wsiadamy do samochodu. Nie wiemy dokąd jedziemy ? Trochę mnie to niepokoi. Okazuje się jednak, że chłopcy mieli dobre serce i zawieźli nas w miejsce skąd odjeżdża kolejka liniowa ( taka jak na nasz Kasprowy ) na wyższy poziom miasta. Miasto to położone jest w kanionie rzeki Debety (chyba), otoczone górami i położone tarasowo. Niestety temu ślicznemu położeniu przeszkadza paskudna zabudowa, zarówno bloki jak i przemysł miedziowy a raczej jego archaiczne resztki. Dla mnie otoczenie tego miasta należało do najładniejszych jakie widziałam w Armenii. Może dlatego, że tak zielono i wokoło góry. Wracam do opowieści. Wjeżdżamy kolejką do górnej części miasta za 100AMD gdzie wg przewodnika LP powinna być gostinica. Kolejka lata świetności ma dawno poza sobą ale mam nadzieję, że opatrzność boska nad nami czuwa. Szczęśliwie jesteśmy na górze i ulicą prosto pod górę wychodzimy tak jakby na rynek, ale zabudowany blokami. Widok budynków w opłakanym stanie. Na parterze bloków kiedyś zlokalizowane były sklepy a teraz tylko pozostałości po nich. Powybijane szyby, okna zabite płytami, deskami tym co kto miał pod ręką. Po prawej stronie stoi duży piętrowy (chyba 10 pięter) blok i kiedyś mieścił się tu hotel. Teraz tylko marne jego resztki. Okazuje się, że w tym potężnym budynku na 6 piętrze zlokalizowane są raptem 4 pokoje dla gości. Nie udało mi się dociec dlaczego tak wysoko są te pokoje a nie niżej. Oczywiście winda nie działa. Tutaj wiele rzeczy człowiek nie może zrozumieć i lepiej nawet się nie starać. Potężnych rozmiarów baba wita nas w swoich „bogatych progach” i widocznie wyglądamy na zamożnych turystów bo cena za nocleg 12 000AMD czyli około 27$ za dwie osoby. Chyba ją pogięło. Targujemy się ostro ale już zdążyliśmy się zorientować, że w tym miejscu z noclegiem będzie raczej krucho. Jesteśmy zbyt zmęczeni żeby błądzić w poszukiwaniu czegoś do spania. W końcu utargowaliśmy 7 000AMD czyli około 15,5$/2 osoby. Drogo ale pewnie dziś nie mamy wyjścia. Baba mówi nam, że tak drogo bo to jakby za dwie doby bo przecież dziś jest wcześnie rano a doba hotelowa chyba liczy się od popołudnia więc jakby półtora doby. Niech ją szlak trafi!! Opowiada nam jak dużo tutaj przyjeżdża turystów, z Polski także. Przed zapłaceniem poszłam jeszcze obejrzeć pokój i jak to w całym byłym Związku Radzieckim znajomy syf i prymityw. Pokój z łazienką, ale łazienka w stanie krytycznym, w kranie tylko zimna woda, kibel spłukiwany butelką. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta woda to jest właśnie tylko nad ranem a cały dzień, a szczególnie wieczorem wody nie ma wcale. Bierzemy bagaże i szybko opłukujemy się pod zimną wodą i idziemy spać. Łóżka zarwane, po ścianach kiedyś lała się woda. Żarówka wisi na kablu i żeby włączyć światło trzeba dwa kabelki włożyć do kontaktu. Jestem wściekła, że za takie g….. tyle dałam kasy. Na szczęście budzimy się w lepszych humorach, cóż podróże kształcą ale też kosztują. Wychodzimy z gostinicy i wg LP stąd blisko już do kościoła Sanahin z 966r. Takie cudo architektury stoi sobie na skraju miasta a wokoło pasą się krowy, owce, pełno chwastów. Świątynia ozdobiona kamiennymi reliefami i chaczkarami – to słynne armeńskie krzyże wykute w kamieniu otoczone ornamentem geometrycznym lub roślinnym. W środku przyjemnie chłodno, i tylko niewielka ilość światła wpada do wnętrza przez małe otwory-okna. Dalej udajemy się do muzeum słynnych MIG-ów. To tutaj urodził się słynny konstruktor Mikojan. Wstęp płatny 200AMD. Oprowadza nas po muzeum kobitka, w rodzinie której żył słynny konstruktor. Całe muzeum to czasy wielkiego ZSRR. Zdjęcia ze Stalinem itp. Wpisów w książce pamiątkowej niewiele, tutaj zbyt wielu turystów nie przyjeżdża. Następny kościół, do którego chcemy dojechać znajduje się w znacznym oddaleniu i bierzemy taksówkę za 5 500AMD, wysłużoną wołgę. Wołga pnie się serpentynami do góry znakomicie a jej właściciel mówi, że tutaj na tych drogach to tylko wołgi dają radę. Chyba coś w tym jest bo szczęśliwie jesteśmy na płaskowyżu w miejscowości Odzun. Widoki śliczne a wokoło cisza i spokój. Nic nie wskazuje na to, że tutaj są jakieś cuda architektury. A tu kościół piękny w swojej prostocie, wewnątrz pusty, żadnych ozdób. Widać, że wierni dawno o nim zapomnieli a i turyści rzadko tu docierają. Niestety większość świątyń w Armenii zniszczona, na dachach rosną nawet drzewa. Aż wierzyć się nie chce, że te budowle przetrwały setki lat bez większej konserwacji. Następny kościół z 976r. to Haghbat. Sytuacja podobna. Fajnie, że oglądając to wszystko jest cicho i następni turyści nie depczą po piętach, jak to bywa w Europie, ale żal, że zabytki tej klasy niszczeją. Ciekawe jak długo przetrwają jeszcze tak zapomniane?? Wracamy naszą wołgą aż na dolną część miasta gdzie wg LP ma być fajna ( nie w rozumieniu europejskim ) knajpa. Kierowca podwozi nas pod sam budynek. Knajpa ma dumną nazwę „Flora”, zamawiamy obiad: szaszłyki, sałatki, wodę, pepsi, chleb, ser. Czyste szaleństwo za 3 600AMD czyli 8$ ale to nasz pierwszy i ostatni posiłek tego dnia. W tym mieście trudno coś kupić do jedzenia i ta knajpa to pewnego rodzaju wybawienie. Jedzenie smaczne – polecam. Jest jeszcze jeden powód godny polecenia, to miła obsługa. Kelnerka, która nas obsługiwała nie mówiła po rosyjsku więc z kuchni została zawołana pani, która była jedyną mówiącą po rosyjsku osobą, to z nią wszystko omówiliśmy i wcześniej ustaliliśmy cenę żeby przy płaceniu nie było niespodzianek. Często w Armenii spotykaliśmy nawet starszych ludzi nie mówiących po rosyjsku. W tej części świata chyba trudno było zmusić ludność do całkowitego wyrzeczenia się swoich korzeni. Jeszcze zwiedzamy antyczny

most nad rzeką

most spinający brzegi rzeki Debety, jeszcze w dobrym stanie. Z tego względu, że zjechaliśmy w dół miasta znów musimy kolejką wjechać do góry. Szczęśliwie dotarliśmy pod wieczór do gostinicy. Tym razem już inna baba siedzi w „recepcji” tzn. na korytarzu. Korytarz ten to centrum życia tego miasteczka. Co chwilę ktoś wchodzi, wychodzi, trwają niekończące się rozmowy. W wydzielonej części korytarza jest telefon, coś w rodzaju poczty, który obsługuje inna baba bo ta w recepcji ma „taki nawał pracy”, że nie może dwóch czynności wykonywać na raz. Do sprzątania pokoi zatrudniona jest sprzątaczka, która sprząta pokoje w liczbie 4 cały dzień. Wprawdzie byliśmy tylko dobę ale tam tłumów turystów nie widać choć one twierdzą inaczej. Może 2 osoby to już tłumy?? Jeśli chodzi o sprzątanie to czynność ta polega chyba tylko na zmianie pościeli , bo sprzątane w naszym pokoju to było ostatnio chyba za cara?? Rano przed naszym wyjściem baba z recepcji proponowała nam obiad u siebie w domu za 5 000AMD i to miała być korzystna cena. Dobrze, że nie skorzystaliśmy bo w knajpie było taniej, dużo jedzenia i smaczne. Wcale nas nie zdziwiło, że w kranach nie ma ani zimnej ani ciepłej wody. Schodzę na dół i interweniuję. Mam obiecane, że woda za chwilę będzie zimna i ciepła doniesiona do naszego pokoju. Pani proponuje mi na uspokojenie nerwów kawę ormiańską. Nie odmawiam bo to okazja żeby z miejscowymi pogadać, czegoś się dowiedzieć i poobserwować ich życie. Pani wzięła brudny kubek, wlała do niego trochę wody z wiadra, zakręciła tym kubkiem, wodę wylała na podłogę, wsypała kawę i zalała wrzątkiem, coś tak jak u nas kiedyś kawa po turecku (co to miało wspólnego z Turcją??). Rozmowy trwały dość długo. Tutaj dziewczyny wychodzą za mąż bardzo wcześnie bo już w wieku 20 lat większość to mężatki. Dużo ludzi stąd wyjechało lub jeszcze wyjeżdża, a największe szczęście to wyjazd na zachód lub do Moskwy. Dowiedziałam się, że wodę mają tylko w nocy no i prąd to też towar reglamentowany o czym wkrótce się przekonałam. Wiele mieszkań jest pustych a nawet całe bloki. Bezrobocie i jeszcze raz bezrobocie. Ludzie nigdzie się nie spieszą no bo i dokąd?? Przy tych rozmowach towarzyszyło mi wiele osób, bo ludzie ciekawi jak tam jest u nas no i nie mogli pojąć jak sama z synem mogę podróżować, a co na to mąż, czy pozwala??? Cóż różnie to bywa w różnych miejscach na świecie. Czas szybko upłynął i wkrótce zjawił się dziadek z dwoma wiadrami pełnymi wody, w jednym gorąca, w drugim zimna. Dzielnie wniósł to na górę i już teraz szybko sprawiliśmy sobie kąpiel w obawie, że za chwilę nie będzie prądu. W łazience laliśmy na siebie kubkiem wymieszaną wodę gorącą z zimną i to była nasza kąpiel. Zawsze lepiej niż nic. Kibel niestety trzeba było spłukiwać butelką. Ktoś tej wody w butelkach trochę zgromadził. Nie zabraknie nam do jutra. Kiedy zrobiło się ciemno, miasteczko wygląda smutno bo prawie wszędzie ciemno. Myślę, że lepiej w tym czasie nie kręcić się po ulicach.

18.08 – rano mamy zimną wodę ale tylko w umywalce, w kiblu nadal nie ma. Nalewamy tej

wody do butelek żeby następni lokatorzy nie mieli problemu. Robimy sobie herbatę i opuszczamy to pięknie położone miasteczko, ale bardzo zaniedbane. Tuz przed gostinicą spacerują sobie po ulicy kozy i świnie. Nikt ich nie goni, bo to chyba całkiem normalny widok. Zjeżdżamy po raz trzeci kolejką w dół. Zastanawiam się kiedy ostatni raz był przegląd techniczny tych wagoników i jak często sprawdzają wytrzymałość liny, ale Jakub stwierdził, że dopiero wtedy jak się zerwie ale mnie pocieszył!!! Widoki stąd rozpościerają się piękne, ale psują je gdzieniegdzie jeszcze dymiące kominy i opuszczone wielki hale produkcyjne. Niegdyś to miasto było chlubą Związku Radzieckiego ze względu na przemysł miedziowy a teraz zapomniane przez ludzi i Boga. Jedziemy starym wysłużonym autobusem do Wandzor i dalej do Erewania. Autobus mimo, że stary świetnie daje sobie radę na zniszczonej górskiej drodze. Po drodze mijamy 3 tunele, spotykamy 2 auta turystyczne z Włoch oraz polskiego TIR-a. Jak on tu dojechał i co robił w tej części Kaukazu ?? Czas przejazdu do Wandzor to 1.40godz. za 1000AMD czyli trochę więcej niż 2$ za 2 osoby czyli całkiem tanio. Tutaj przesiadamy się do marszrutki jadącej do Erewania. Trudno było nam coś znaleźć bo każdy kierowca oferował nam swoje „tanie” usługi. Skąd ja to znam? W końcu znaleźliśmy w dobrym stanie marszrutę, która bez problemów po cenie tej co reszta pasażerów zabrała nas do Erewania. Czas przejazdu około 2 godz. za 2 400AMD/2 osoby. Jest 12.45 więc czas na obiad. Jemy sałatkę z pomidorów i ogórków hot-doga, frytki i piwo dla Jakuba razem koszt 1600AMD czyli około 3,5$. Metrem udajemy się do miejsca skąd odjeżdżają marszrutki na południe kraju. Metro w Erewaniu obsługuje niewielką część miasta ale jest bardzo stare, zniszczone wagony, perony to powoli ruina nie to co moskiewskie. Jeśli nie zainwestują w nie kasy to pewnie wkrótce ze względu na bezpieczeństwo trzeba będzie je zamknąć, ale to już ich problem nie mój. Nie bez trudu znajdujemy pojazd w interesującym nas kierunku bo odjazd marszrutek jest przy bazarze więc tłumy przewalających się ludzi. Jedziemy ściśnięci jak śledzie w beczce a upał niemiłosierny, z nami nawet malutkie dziecko. Jak ono wytrzymuje w tej duchocie ? Droga na południe w dobrym stanie, malownicza, pnie się przez wysokie góry. Wysiadamy przy takim przydrożnym motelu w Arpi. Tutaj znajdują się w pobliżu dwa motele. Wchodzimy do pierwszego, wydaje nam się drogo idziemy do drugiego. Jest taniej, nocleg 8 000AMD ale też drogo. Tutaj na tym pustkowiu nie mamy już innego wyjścia trzeba gdzieś przenocować. Mamy pokój z łazienką i do tego z ciepłą wodą więc to luksus w porównaniu z Alawerdii. Pytam się o możliwość prania, nie ma problemu tutaj przy basenie są sznurki i można suszyć. Basen to raczej taki zbiornik z wodą, która nie wiadomo kiedy była wymieniana bo żaby świetnie się w niej czuły. Oprócz nas jest jeszcze 2 Niemców-naukowców, którzy tutaj zbierają różne okazy flory, suszą te roślinki pakują w gazety i wielkie kartony. Przeprałam parę koszulek i trochę gaci. Problem zrobił się jak kierownik zobaczył te wywieszone gacie. Narobił hałasu i kazał szybko je pozbierać (mimo, że wisiały z tyłu budynku ) bo to wstyd takie coś wieszać, widocznie tego się nie pierze tylko wietrzy??? Co kraj to obyczaj. Zebrałam ze sznurka te gacie, na szczęście miałam ze sobą kawałek linki i rozwiesiłam w naszym pokoju. Przy tych temperaturach tutaj rano wszystko było suche. Zamawiamy sobie wieczorem kolację całkiem dobrą za 1 600AMD. Przyjemnie się jest wykąpać i do łóżka.

19.08 – niestety noc dla mnie koszmarna, było strasznie gorąco i duszno. W końcu otwarłam

drzwi na korytarz i jak zrobiłam trochę przeciągu to dopiero dało się spać. Tak przy otwartych drzwiach spędziliśmy noc. Jakub rano przed wyruszeniem w drogę pływa w „basenie”, ale to nie basen w naszym pojęciu lecz zbiornik z wątpliwej czystości wodą. Jakość to przeżył więc chyba nie było tak źle. Po pływaniu szybka kąpiel. Dziś planujemy dostać się do klasztoru położonego na odludzi i to w górach ( co w tym kraju nie jest w górach ??). Wychodzimy na drogę, żar leje się z nieba. Próbujemy łapać stopa w kierunku

łapię stopa

Erewania. Dość szybko udało zatrzymać się nam samochód wojskowy, który wiózł żarcie dla wojska. Dojeżdżamy do miejsca skąd odchodzi droga w stronę klasztoru Noravank. Tutaj mamy już zdecydowanie mniej szczęścia tym bardziej, że ta droga prowadzi tylko do klasztoru, a ruch turystyczny w tej części świata znikomy. Do cholery czy coś w ogóle jeździ po tej drodze ?? Po długim oczekiwaniu widzimy nadjeżdżający bus. Machamy i mamy dużo szczęścia bo zatrzymuje się. Okazuje się, że jest to auto z Ormianami zamieszkałymi poza granicami kraju, którzy zwiedzają Ojczyznę. Udało się. Dojeżdżamy na miejsce. Klasztor

klasztor Noravank

położony totalnie na odludziu, wokoło wysokie góry. Przy tym upale pieszo nigdy byśmy tu nie doszli. Klasztor z XIII w. w bardzo dobrym stanie, zadbany, nawet malutki kiosk przy nim gdzie zaraz kupujemy wodę. Tym samym busem wracamy do naszego motelu, bo oni jadą do Karabachu więc jest to po drodze. Nawet nie myśleliśmy, że tak szybko to załatwimy. Na straganie przy drodze kupujemy arbuza ( tu już drogie nie tak jak w Uzbekistanie!!), wodę słodkie orzechy. Posilamy się, pakujemy i dalej w drogę. Znów próbujemy łapać stopa. Szybko nam się udało. Łapiemy ciężarówkę, która jedzie do Karabachu. Trochę to niewygodne bo hałaśliwe i porusza się w tym górskim terenie wolno ale ważne, że posuwamy się do przodu. Wjeżdżamy na przełęcz 2 344mnpm. Widoki fantastyczne. Teraz w dół. Po 3,5 godz. żegnamy naszego dzielnego kierowcę i na rozwidleniu dróg wysiadamy. Teraz chcemy dojechać do Sisian. Tutaj zaczepia nas facet i proponuje podwiezienie za 900 AMD ale targujemy się. Za 500 jedziemy. Zawozi nas do hotelu proponowanego przez L.P. Hotel nazywa się DINA gdzie za 7 000 AMD mamy pokój z łazienką. W tym miejscu muszę trochę miejsca poświęcić żeby opisać pokój i łazienkę. Cena tego pokoju taka sama jak niedawno w Alawerdii gdzie był totalny syf. Tutaj czysty, ładny pokój z dwoma łóżkami z czyściutką pościelą. W pokoju telewizor, ale najważniejsza to łazienka – lśniąca czystością, wyłożona w całości płytkami, kibel pachnący, ciepła woda. Doznaliśmy pozytywnego szoku. Wg mojej oceny jest to najładniejszy pokój i łazienka jaką spotkałam włócząc się po Azji Centralnej, Albanii i teraz w Armenii. Gorąco polecam to miejsce przyszłym turystom w Armenii. Można tutaj też za dodatkową opłatę coś zjeść, ale dość drogo. My jednak skorzystaliśmy z oferty bo jedzenie smaczne, domowe. Zwiedzamy miasto, kościół z VI w. W takich zadupiach są takie zabytki. Korzystamy z Internetu, trzeba zobaczyć co dzieje się w świecie no i dać znać o swoim istnieniu najbliższym.

20.08 – nie chce nam się wychodzić z takich czystych łóżek. Noc spokojna, chłodna. Spało

się super. Szkoda, że tylko taka jedna noc. Rano Jakub robi zakupy w sklepie na śniadanie. Szybko coś jemy i w drogę. Zostawiamy plecaki w hotelu, szukamy auta żeby zwiedzić najbliższą okolicę, która ma wiele do zaoferowania. Mamy taxi za 3 000 AMD i starszy sympatyczny kierowca. Oczywiście zwiedzamy kościół i cmentarz, przejeżdżamy przez malownicze góry, mijamy opuszczone wioski kiedyś zamieszkałe przez Azerów. Widok przygnębiający. Kiedyś w tych stronach mogły żyć różne społeczności ale po wojnie sytuacja się pogorszyła. Docieramy do starego malowniczego mostu i gorących źródeł ale teren wokół tych źródeł nie zachęca do wypoczynku. Pełno śmieci, teren od dawna nie sprzątany, zachwaszczony. Jednak nie wszystkim to przeszkadza bo parę osób tutaj się kąpie i wypoczywa. Wracamy do hotelu, zabieramy plecaki, za 800 ADM dojeżdżamy do głównej drogi. Tutaj znów szukamy szczęścia na stopa i szybko nam się to udaje. Tym razem mamy Wołgę i strasznie gburowatego młodego faceta, który przez całą drogę do nas się nie odezwał. Dowozi nas do miejscowości Goris. Jesteśmy na peryferiach miasta więc plecaki na grzbiet i idziemy do centrum bacznie oglądając się na możliwość zatrzymania samochodu. Nic nam się nie udało. W centrum w dobrym punkcie stoimy i machamy ale bezskutecznie. Zainteresował się nami jakiś miejscowy sklepikarz, przyniósł krzesła żeby było nam wygodnie, częstuje nas jabłkami. Prowadzimy miłą rozmowę. Po dłuższym niepowodzeniu w łapaniu stopa facet proponuje nam żebyśmy machali paszportem, bo miejscowych nikt nie chce zabierać a tak widać, że jesteśmy obcokrajowcami. Nam najbardziej zależy na irańskich tirach bo te wiadomo, że jada do granicy gdzie i my też się udajemy. Nie wiem czy to pomogło, czy też zbieg okoliczności ale pierwszy zatrzymywany irański tir nas zabiera. Siadamy w kabinie

tym TIR-em dojechaliśmy do granicy

kierowcy a tu czyściutko, chłodno, schludny kierowca. Pierwsze wrażenie bardzo korzystne. Niestety nie możemy porozumieć się z facetem ale i tak język migowy pomaga. Po drodze facet pokazuje nam pola minowe i ostrzeżenia o tym fakcie. Lepiej tam nie wchodzić. W tej części świata rzadko kiedy nie było wojen. Jedziemy cały czas przez przepiękne okolice, oczywiście góry. Droga w dobrym stanie bo to jedyne połączenie Armenii ze światem czyli Iranem. Armenia ma jeszcze połączenie z Gruzją bo z pozostałymi dwoma sąsiadami czyli Turcją i Azerbejdżanem nie ma przejść granicznych. Cały czas droga ostrymi serpentynami pnie się do góry co z początku z wysokości kabiny budziło we mnie strach, ale spokojna jazda irańskiego kierowcy uspokoiła mnie. Wjeżdżamy na wysokość 2 535mnpm no i teraz w dół. Trasa wyjątkowo malownicza. Po kilku godzinach bezpiecznie docieramy do irańskiej granicy gdzie serdecznie żegnamy naszego kierowcę i udajemy się w poszukiwaniu noclegu. Wjechać do Iranu możemy dopiero jutro (tak mamy wizy) a poza tym już zbliża się wieczór i na noc nie będziemy się „pchać” w niewiadome. Zaraz znalazło się kilku chętnych żeby podwieź nas do gostinicy ale my wiemy, że to blisko więc idziemy pieszo. Dość szybko docieramy na miejsce gdzie za resztę pieniędzy ( 4 730 AMD ) mamy nocleg. Fajne miejsce, wokoło wysokie góry. Pokoje zlokalizowane są w budynku mieszkalnym, wejście do pokoi od strony ogrodu. Toaleta i prysznice w budynku zlokalizowanym w ogródku ale czyste i ciepła woda. Okazuje się, że z miejscowymi trudno jest się dogadać po rosyjsku ( nie mówiąc już o angielskim ) ale dajemy radę. Są uczynni i gościnni. Starają się nam we wszystkim pomóc. Tutaj też znajduje się „basen” z którego uroków Jakub korzysta ale po tym szybki prysznic. Wieczorem szybko spać bo jutro ruszamy do IRANU.

Opis wyprawy do Armenii i Iranu

12.08 – 23.09 2005r. – część II

I R A N

21.08 – noc znów nie należała do chłodnych. Dopiero po otwarciu drzwi na korytarz i

zrobieniu przeciągu dało się spać. Rano szybka toaleta, coś do żołądka i w drogę. Ja ubieram się w długie spodnie, koszulę z długim rękawem i pod ręką mam obowiązkową chustkę, którą założę tuż przed granicą. Jakub obowiązkowo długie spodnie ale koszulka może być z krótkim rękawem. Dziś opuszczamy Armenię. Do przejścia granicznego w Megri mamy bardzo blisko. Tu widzimy rzekę Aras dzielącą Armenię od Iranu. Po stronie ormiańskiej wysoki płot, granica dobrze strzeżona. Kiedyś była to granica wielkiego ZSRR i Iranu. Od tego czasu niewiele tu się zmieniło. Wokoło otaczają nas ze wszystkich stron wysokie góry. Wieje lekki wiatr więc nie jest gorąco. Na granicy ormiańskiej parę osób, głównie kierowcy ciężarówek. Szybkie sprawdzanie paszportów i tu lekkie nasze zdziwienie bo każą nam przy wyjeździe wypełnić deklaracje celne. Pytają się co mamy w plecakach i ile mamy kasy?. Idziemy dalej. A tu jeszcze większa niespodzianka bo następne okienko to ruska odprawa, nawet wisi ich flaga. Tu już nie poszło tak łatwo. Dwie głupie baby długo oglądały nasze paszporty i zadawały masę idiotycznych pytań, skąd jedziemy ? czym przyjechaliśmy do Armenii? dlaczego nie mamy wiz ukraińskich? jakim samolotem przylecieliśmy? Zabierają paszporty i każ czekać. Trochę się niecierpliwimy ale „nada żdać”. Cóż nie mamy innego wyjścia. Za oszklonymi drzwiami widzimy już grupę Irańczyków cierpliwie oczekujących na wpuszczenie ich do Armenii. Jak później dowiedzieliśmy się to wyjazd Irańczyków do Armenii to tak jak kiedyś nasz wyjazd na zachód. W końcu dostajemy nasze paszporty i teraz już na podbój Iranu. Po drodze jeszcze dwukrotne sprawdzanie paszportów i granica irańska. Ja już na moście granicznym skromnie założyłam chustę. Wchodzimy do budynku granicznego a tu zaskoczenie, ładny, nowy budynek z klimatyzacją, czysto i oprócz nas nikogo nie ma. Zabierają nam na chwilę paszporty, szybko pieczątka i jesteśmy w Islamic Republic of Iran . Na granicy wymieniamy pierwsze $ na riale. Tutaj kurs poniżej 1$ = 9 000IRL. Niestety, tak jak naczytałam się na stronach internetowych, procedura wymiany pieniędzy wymaga dużej cierpliwości. Wychodzimy z budynku granicznego i jesteśmy „atakowani” przez taksówkarzy, którzy oferują nam swoje usługi. Cena

obowiązujący strój na trenie Iranu

wywoławcza to 50$. My mamy czas i targujemy się ostro /tego nauczyły nas poprzednie podróże/. Stargowaliśmy cenę do 20$ i z lekko zakręconym facetem jedziemy za wschód wzdłuż granicy ormiańskiej do miejscowości Kaleybar. Ten odcinek drogi planowaliśmy pokonać stopem ale szybko zorientowaliśmy się, że ruch na tej drodze jest minimalny i nie mamy szans. Nasz kierowca po drodze zabiera jakiegoś dziadka /może ojciec/, ale trudno jest nam się z nimi dogadać. Najważniejsze, że jedziemy. Pogoda dopisuje, jest przyjemnie no bo wokoło góry. Mijamy tereny opuszczone przez Azerów, teren ten zajmuje teraz Armenia. Kobiety z tych terenów noszą kolorowe suknie i kolorowe chusty. Po drodze kupujemy pierwsze ciastka i ich pepsi czyli zam-zam. Coś musimy przecież zjeść bo jesteśmy głodni. Droga dobra choć miejscami zniszczona ale da się jechać. My oczekiwaliśmy w Iranie upałów a tu po drodze mamy nawet mały deszcz. Droga nasza wspina się coraz wyżej i niestety zaczyna się mgła. Kierowca nic sobie z mgły nie robi, jedzie szybko, nawet nie włączył świateł. Tutaj nikt nie używa świateł, jak oni jeżdżą?? Jesteśmy już wysoko, niewiele w dole widać ja coraz bardziej się denerwuję bo czuję, że ta jazda może dla nas źle się skończyć. Kierowca cały czas „no problem”. Moje nerwy nie wytrzymują kiedy mijamy wypadek. Zaczynam wyzywać, podnoszę głos i wtedy dopiero zwalnia. Niech go szlak trafi to jakiś stuknięty facet. Na nasze szczęście droga powoli schodzi w dół i mgła coraz mniejsza. Teraz dopiero widać jak jesteśmy wysoko i jaka piękna to okolica. Piękne góry porośnięte trawą. Szczęśliwie o 15.00 dojeżdżamy do Kaleybar. Ale ulga. Znów zaczyna padać więc wchodzimy do pierwszej lepszej knajpy żeby schować się od deszczu no i coś zjeść. Jesteśmy nie lada atrakcją wszyscy na nas się gapią. Do żarcia jest tylko kebab. U nich kebab to mielone mięso /oczywiście nie wieprzowina/ ugniatane na długich płaskich metalowych patykach i podawane z surową cebulą. Jak zobaczyłam jak oni to przygotowują /brudnymi łapami gniotą to mięso/ to już nie byłam głodna. Najlepszy widok to był. jak facet brudną szmatą wycierał blat stołu a później tą szmata wycierał brudne talerze i na to kładł szaszłyka i danie gotowe. Smacznego. Wychodzimy. Chcieliśmy tu zobaczyć ruiny zamku ale w górach mgła i nic nie widać więc decydujemy się jechać dalej. Zabieramy się zbiorową taksówką do Ahar. Wcześniej oczywiście ustaliliśmy z kierowcą cenę. Ja znów obawiałam się mgły ale na szczęście szybko dojechaliśmy na miejsce. Dziwi nas dobry stan dróg. Pierwsza niespodzianka przy płaceniu za taksówkę, cena była ustalona, ale facet chce dwukrotnie więcej niż ustaliliśmy. Wiemy, że w Iranie używa się riali ale oni mówią w tomanach. Jest to jedna z najbardziej niezrozumiałych rzeczy w Iranie czyli podział na riale i tomany. Riale to jednostka monetarna, czyli po prostu wartość irańskich monet wyrażona jest w rialach. Natomiast wszystkie ceny określone są w tomanach. Jaka jest zatem relacja pomiędzy rialem a tomanem ? To proste: 1 toman = 10 riali /IRL/. Co to oznacza? Np: jeśli poinformują Ciebie w kasie na dworcu autobusowym, że bilet kosztuje 1200 tomanów to oznacza, że aby go kupić musisz zapłacić 12 000 riali. To proste przecież...tyle że niezbyt zrozumiałe. Tym razem nie o takie nieporozumienie chodzi bo cena była umówiona na 10 000 riali lecz facet chce 20 000, wyraźnie nas naciąga. Mówi parę słów po angielsku i pokazuje wyższy nominał banknotu, który od nas chce. Kłócimy się ostro, wokoło robi się zbiegowisko gapiów, robi się zamieszanie. Jest to pierwszy dzień w Iranie więc szybko poddajemy się i dajemy 20 000IRL dla świętego spokoju. Później, niestety, będzie to nasza codzienność ale z czasem nabieramy wprawy i już twardo się stawiamy. Tuż obok widzimy hotel więc do niego się udajemy. Tutaj spotykamy młodego chłopaka niewiele mówiącego po angielsku, pokazuje nam pokój, którego okna wychodzą na ulicę i do tego w nie świeci słońce jak głupie. Wg przewodnika LP w tej miejscowości nie ma nic taniego do spania. Cena 50 000IRL /ok. 5$/ więc tanio jak na dwie osoby. Bierzemy. Chłopak zabiera nasze paszporty a my zaraz udajemy się na zwiedzanie – jakiś meczet, ładny park, i nic szczególnego. Chcemy odebrać nasze paszporty bo jutro wcześnie rano planujemy wyjechać. Chłopak robi wrażenie „lekko pukniętego”, cały czas do nas gada w farsi /język w Iranie/ a my nic nie rozumiemy. Stawiam się i kategorycznie żądam paszportów, poskutkowało mamy nasze dokumenty. Wcześnie idziemy spać. W nocy nie było zbyt gorąco ale hałas przeszkadzał, jednak zmęczenie robiło swoje i mimo wszystko jakoś przespaliśmy tą pierwszą noc w Iranie.

22.08 – rano szybko wychodzimy z hotelu, łapiemy auto do Ardebil /po targowaniu

40 000IRL/ . Droga zajęła nam 2,5 godz. Niestety zostaliśmy wysadzeni gdzieś na przedmieściu i następnym autem za 5 000IRT jedziemy do centrum. Tutaj zaczepił nas młody Irańczyk, który pokazuje nam to co interesującego jest w tym mieście. Przeszkadzają nam nasze plecaki, więc postanawiamy je przechować w napotkanym hotelu Sabala. Tu spotykamy chłopaka z Nowej Zelandii, i w jego pokoju zostawiamy bagaż. Teraz swobodnie możemy spacerować. Jesteśmy głodni więc należy zadbać o nasze żołądki. Irańczyk prowadzi nas do jakieś knajpy. Wygląda nie najgorzej. Jemy jakąś zupę, kurczaka z ryżem a do tego woda i herbata oraz jogurt. Wszystko 50 000IRT – wydaje nam się drogo choć to jest 5$. Zwiedzamy fantastyczne mauzoleum, piękne niebieskie kolory, potem meczet – nic ciekawego. Dalej spacer po mieście, krótki przemarsz przez bazar i wracamy do hotelu po plecaki. Jeszcze krótka wizyta w kafejce internetowej /5 000IRT/ żeby sprawdzić co nowego w Polsce i na świecie. Tutaj żegnamy się z Irańczykiem, który był trochę męczący ale chłopak starał się. Taxi jedziemy na dworzec autobusowy gdzie szybko łapiemy autobus do Raszt. Autobus elegancki z klimatyzacją. Bilety kupujemy u konduktora z 40 000IRT/2 osoby. Dostajemy pakiet podróżny czyli sok i ciasteczko. Może być. Luksusowo podróżujemy. W autobusie sami miejscowi więc budzimy trochę ich zainteresowanie. Jedziemy na wschód do Astry a potem na południe. Droga dobra, miejscami trwają prace drogowe przy budowie autostrady. Znów jedziemy przez góry, oby tylko nie było mgły?? Ostro serpentynami zjeżdżamy w dół. Widoki ładne, jest tu bardzo zielono podobnie jak w naszych Beskidach tylko te góry są wyższe. Przy drodze widzimy biwakujące rodziny, odpoczywające na rozłożonych kocach i nie przeszkadza im, że ruch na drodze bardzo duży, że wokoło pełno walających się śmieci. Oni spokojnie siedzą, gotują herbatę i jakieś żarcie. Taki sposób spędzania wolnego czasu. Jeszcze ten widok niejednokrotnie nas zaskoczy!!! Dojeżdżamy do Morza Kaspijskiego i wzdłuż wybrzeża jedziemy na południe. Tutaj już równina i pola uprawne. Jest niezwykle zielono i wilgotno. To chyba nie Iran?? Mijamy sady, pola ryżowe. Widzimy pierwsze palmy i kwitnące oleandry. Niezwykle charakterystyczne są okoliczne domy. Dachy kryte dachówką i spady na cztery strony. Po 4.5godz. jesteśmy w Raszt. Jesteśmy gdzieś w mieście i nie wiemy gdzie udać się dalej??. Miejscowi próbują nam pomóc ale coś to im nie wychodzi. Stoimy na jakimś rondzie, ruch i hałas potworny, prawie już ciemno. Zaczepia nas jakaś baba i pyta się w czym może nam pomóc??. Szybko każe nam wsiadać do samochodu, w którym są jeszcze dwie osoby i wiezie nas do hotelu polecanego w LP. Okazuje się, że to Iranka od lat mieszkająca w Londynie, która teraz jest w odwiedzinach u swojej rodziny. Okazuje się bardzo uczynna. Zawożą nas pod sam hotel, tam obsłudze hotelowej każe nami dobrze się zająć, i daje swój nr telefonu w razie gdybyśmy potrzebowali jakieś pomocy. Hotel Golestan może być, bo czyta pościel a łazienka mimo, że wspólna to tez nie najgorsza. Żegnamy się z poznaną Iranką, o zapłacie za przejazd przez miasto nawet nie chce słyszeć. Gościnny to naród. Zostawiamy bagaże i wychodzimy na wieczorny spacer. Na ulicach pełno ludzi, ruch potworny. To miasto trochę bardziej europejskie, dziewczyny bardziej kolorowe a nie na czarno. Wracamy do hotelu i idziemy spać.

23.08 – noc chłodna i spokojna choć w nocy padało. Rano zastanawiamy się gdzie jechać

dalej bo planowaliśmy wioskę w górach a tam może być deszcz i mgła. Najpierw coś jemy, potem w banku wymieniamy pieniądze 100$ = 890 4000IRT, procedura wymiany pieniędzy trochę trwa ale nie było tak źle jak słyszeliśmy. O 12.00 opuszczamy hotel i próbujemy złapać jakiś samochód. To okazuje się trudne bo w tym miejscu jest wielu oczekujących. W końcu jedziemy do miejsca skąd odjeżdżają autobusy. Tu wsiadamy do busa

i jedziemy do Funan dalej taxi do centrum, skąd odjeżdżają auta do Masuleh. Udaje nam się szybko przesiadać z auta do auta. Furan okazuje się ładnym kolorowym miastem, rosną tu palmy. Na przystanku zaczepia nas facet i proponuje pomoc, oferuje nocleg w Masuleh. Ten

Masuleh

jednak wygląda podejrzanie. Nie mamy do niego zaufania. Wsadza nas do auta, po drodze jeszcze ktoś się dosiada i razem nas jest 7 osób w samochodzie 5-osobowym. Jedziemy cały czas przez góry, wysoko góry przykryte mgłą ale my jedziemy doliną wzdłuż rzeki. Ładne krajobrazy. Dojeżdżamy na miejsce. Płacimy za drogę 10 000IRT /tyle było uzgodnione/, kierowca się awanturuje, chce więcej ale my spokojnie odchodzimy. Wioska położona niezwykle malowniczo, na stromych zboczach góry. Jest tu tak stromo, że dachy położonych niżej domów służą jako ulica dla tych położonych wyżej. Można się tu w zasadzie poruszać tylko pieszo. My tez z poznanym Irańczykiem pniemy się w górę gdzie w jego domu mamy mieć nocleg. Facet pokazuje nam pokój w jego domu, ale od razu rezygnujemy. Brudno, jego baba może tylko turystów odstraszać, więc facet się wścieka bo nie udało mu się na nas zarobić. Szybko idziemy wyżej. Łapie nas chłopak i prowadzi do kolegi. Tutaj pokazują nam pokój z łazienką i aneksem kuchennym. Bardzo nam się podoba ale chce aż 100 000IRT czyli około 10$/2 osoby. Drogo ale skusiliśmy się na taki luksus w tak ładnym miejscu. Facet przynosi nam koce i cały pokój „umeblowany” dywanami dla nas. Jest to miejsce szczególnie ulubione na wakacje dla Irańczyków, nam też tu się podoba. Pogoda idealna dla miejscowych /trochę pada, małe zachmurzenie/, ale my wolelibyśmy żeby akurat tu było słonecznie. Nie ma co narzekać. Robimy mały spacer po mieścinie. Tutaj nie ma nic ciekawego do zwiedzania ale położenie i tybetański charakter miejscowości daje temu miejscu wiele uroku. Podczas spaceru jesteśmy zatrzymani przez policjanta, który legitymuje się /rzeczywiście wszystko mogliśmy odczytać/ i prosi o paszporty. Nie mamy ich przy sobie ale to dla niego nie stanowi żadnego problemu. Pyta się skąd jesteśmy i gdzie mieszkamy. Po udzieleniu odpowiedzi życzy nam miłego pobytu w Iranie. Co za kultura, po pobycie w Kazachstanie, Uzbekistanie spodziewaliśmy się kłopotów a tu, na szczęście, nic takiego. W fajnej knajpce

w takim miejscu dobrze smakuje fajka

jemy obiad za 40 000IRT /ryż z rybą, woda, ich chleb czyli taki grubszy naleśnik ale dobry/. Jeszcze po obiedzie fundujemy sobie melona i jogurt. Wieczorem tuż obok naszego domku palimy sziszę i pijemy herbatę czyli robimy to co prawie wszyscy irańscy turyści. Szczerze mówiąc spodziewaliśmy się w tym miejscu trochę obcokrajowców bo miejsce jest mocno rozreklamowane wśród internautów ale nie spotkaliśmy nikogo.

24.08 – noc chłodna, zakładałam skarpety i polar ale spało się świetnie. Trochę przeszkadzało

nam towarzystwo nad nami bo zabawa była raczej głośna. Tutaj pewnie czuli się bezpieczni i pozwolili sobie na szaleństwo i pewnie alkohol /lub coś więcej/ który w Iranie jest zabroniony. Rano lepsze widoki i dopiero teraz widać jak pięknie położone jest Masuleh. Szkoda, że nie mamy więcej czasu bo chętnie tutaj posiedzielibyśmy sobie dłużej. Dziś chcemy dotrzeć do stolicy. Śniadanie robimy sobie w pokoju, mamy do tego dobre warunki. Około 10.00 jedziemy busem za 4 000IRT/2 osoby. Pokonujemy tą samą trasę co wczoraj. Tym razem mamy jednak atrakcje, po drodze wsiada do auta facet z 2 owcami więc nasze plecaki z bagażnika przynieśli nam na kolana a owce na miejsce plecaków. Nie wiemy tylko czy przejazd owcy kosztuje tyle samo co człowieka??? Jeszcze dwie przesiadki i jesteśmy znów w Raszt. Szybko wsiadamy do Volvo i za 60 000IRT jedziemy do Teheranu. Znów dostajemy pakiet podróżny / ciasto z sokiem lub pepsi/ i wygodnie jedziemy. Przejechaliśmy 324km w 6 godzin. Droga dobra, liczne tunele a przed Teheranem płatna autostrada. Wysadzili nas gdzieś na przedmieściach. Zaraz po wyjściu z autobusu „napadli” nas kierowcy chętni do podwiezienia do centrum. Cena wyjściowa 20 000 i powoli spada w dół. Mamy czas więc się targujemy. Z pomocą przychodzi nam Irańczyk, informuje nas że po drugiej stronie jest przystanek autobusowy i mamy podjechać jeden przystanek do stacji metra. Dalej metrem do centrum. Daje nam bilety na autobus, nie chce za nie pieniędzy. Podjeżdżamy i schodzimy w dół do stacji metra, tu znów pomaga nam kupić bilety młody chłopak i informuje nas gdzie mamy wysiąść. Jacy życzliwi ci Irańczycy!!! Wysiadamy w dzielnicy tanich hoteli i szukamy czegoś do spania. Mamy nocleg w hotelu Mashad za 50 000IRT. Pokój dwuosobowy, w którym mieszczą się tylko 2 łóżka i jedno krzesło. Bardzo mało miejsca. Pościel raczej „wczorajsza” ale najważniejsze, że w tej klitce jest klima. Teraz jest już wieczór a gorąco jak cholera. Co będzie jutro?? Łazienka wspólna ale ciepła woda i całkiem czysta. Nie można narzekać. Na poddaszu mają Internet, więc odpłatnie, z niego korzystamy. Dobrze wysłać wiadomości do domu i poczytać co u nich się dzieje.

25.08 – spało się dobrze ale trochę gryzły komary. Dobrze, że działała klimatyzacja. Ta nasza

klitka to ma malutkie okienko, które jest czymś od zewnątrz zastawione więc nawet w ciągu dnia prawie ciemno w pokoju. Coś jemy w pokoju. Mamy grzałkę więc możemy sobie zrobić herbatę. Udajemy się do biura podróży gdzie sprzedają bilety kolejowe. Na 24.08 kupiliśmy bilety do Sari za 27 000IRT/2 osoby czyli niecałe 3$. Jeszcze kupujemy na 29.08 bilety na pociąg do Kermanu. Teraz możemy zwiedzać miasto. Jeszcze wymiana kasy 100$ = 900 000IRT. Zwiedzamy kompleks pałacowy szacha Sad-Abad. Biednie mieszkał sobie ten szach!!! Trudno się dziwić, że wielu go nienawidziło. Koniecznie zdjęcie przy pomniku szacha a raczej przy tym co po nim zostało czyli butach. Teraz autobusem do byłej

była ambasada USA

Ambasady USA. Teraz parę słów o podróżowaniu autobusami miejskimi. Otóż bilet kupuje się w takim kiosku, najczęściej na przystanku i podaje się kierowcy. Faceci wchodzą z przodu autobusu, a baby z tyłu. Autobus przedzielony jest na pół takimi metalowymi rurami. Gdzie tu równouprawnienie?? Ja zawsze podczas jazdy autobusem bałam się żeby nie wysiąść na innym przystanku niż Jakub ale zawsze nam się to udawało. Zresztą Jakub zaraz jak wsiadł do autobusu to przechodził na „swój” koniec czyli na środek gdzie ja już po drugiej stronie metalowej rury skromnie na niego czekałam. Mur otaczający byłą ambasadę teraz cały obmalowany napisami krytykującymi USA. Ponoć nie można pod tym murem robić zdjęć ale nam jakoś bez problemu to się udało. Znów autobus, metro i dojeżdżamy pod wieczór do

mauzoleum Chomeiniego

mauzoleum Chmeiniego. To ogromny kompleks budynków, do którego specjalnie wybudowano linię metra. My w tym miejscu spodziewaliśmy się wyjątkowej powagi i religijności Irańczyków a tu wokoło wielki piknik. Wszędzie na trawnikach biwakujące rodziny, gotujące jakieś potrawy, porozbijane namioty, dużo sklepów. Dzieciaki biegające po trawnikach. Wchodzimy do środka. Kobiety wpuszczane są oddzielnie, mała kontrola osobista przeprowadzona przez na czarno ubraną babę, faceci oddzielnie. Tam w dużej sali leży na wieczny spoczynek „najważniejszy obywatel”. Miejsce to ogrodzone, z jednej strony podchodzą kobiety z drugiej faceci. Mnie zaraz wzięły Iranki „w swoją opiekę’. Dawały jakieś wstążki i kazały wiązać na tym ogrodzeniu. Nie wiem o co w tym chodziło ale pokornie wykonywałam ich życzenia. Później w dalszej części mogłam już być z Jakubem a wokoło pełno bawiących się dzieciaków prawie tuż przy nieboszczyku. Co kraj to obyczaj?? Natchnieni wracamy do hotelu. Przy wyjściu z metra spotykamy dwóch Polaków. Właśnie już wracali do Polski. Wymieniamy uwagi i o 21.30 jesteśmy w hotelu. Trochę zmęczona bo Teheran to moloch, duże zanieczyszczenie powietrza nie da się oddychać. Na szczęście w pokoju chłodno.

26.08 – po dobrze przespanej nocy mamy siły na dalsze zwiedzanie. Na dachu naszego hotelu

jest miejsce żeby rozwiesić pranie więc zabieram się do pracy. Wszystko schnie w ciągu paru minut. Upał niemiłosierny. Tu spotykamy Polaka, który na 3 miesiące wybiera się do Afganistanu!!! A nas straszyli Iranem. Teraz będziemy mieć czyste ciuchy, bo przy tych upałach wszystko przepocone. Zwiedzamy trochę miasto, pałac Szacha II, potem ormiański kościół, który wygląda jak meczet lecz na szczycie ma krzyż. Chcieliśmy wejść do ormiańskiej knajpy ale była jakaś impreza i nas nie wpuszczono. To co zobaczyliśmy to i tak było warte zajrzenia, baby bez chust, atmosfera luzu. Szkoda, że nie mogliśmy tam posiedzieć. Potem dla ochłody wchodzimy do czajhany. Tu pijemy ładnie podaną herbatę, miejsce interesujące. Trochę odpoczywamy od upałów. Poruszanie się po tym mieście to koszmar. Najgorzej to przejść na drugą stronę ulicy, ale już powoli opanowaliśmy tą sztukę. Tutaj kierowcy nie liczą się z pieszymi i dosłownie należy się „rzucić” pod pojazd żeby zostać przepuszczonym na druga stronę Dla mnie to horror. Wracamy do hotelu.

27.08 – już o 7.00 wstajemy. Niestety kible zapchane, woda leje się na korytarz, ale my na

szczęście wyjeżdżamy dzisiaj. W hotelu poinformowano nas jak mamy dojść do miejsca skąd odjeżdżają autobusy bezpośrednio jadące pod dworzec kolejowy. Trochę to trwało zanim tam dotarliśmy, ale szybko i sprawnie jesteśmy na dworcu. Mamy godzinę do odjazdu pociągu. Ten czas wykorzystujemy na coś do zjedzenia i herbatę. Przed wejściem na teren poczekalni skierowani jesteśmy do pokoju policji gdzie sprawdzają nasze paszporty, pieczętują bilety i dopiero po powtórnym sprawdzeniu biletów możemy wejść do poczekalni i stamtąd na peron. Tutaj wskazują nam nasz wagon. W naszym przedziale jest jeszcze 4-osobowa rodzina. Zachowują się bardzo głośno mimo, że ja próbuję spać. Nie robi to na nich wrażenia. Są jednak mili, próbują z nami rozmawiać czymś nas częstują. Teren przez, który jedziemy jest bardzo malowniczy, wysokie góry, tunele, wiadukty. My właśnie dla tej malowniczej trasy jedziemy tym pociągiem. Warto było. Kiedy wjechaliśmy na przełęcz i pociąg zaczął zjeżdżać w dół całkowicie zmienił się krajobraz i pogoda. Jest zielono i chłodniej. To wpływ Morza Kaspijskiego. O 16.30 jesteśmy w Sari. Droga zajęła nam 7 godz. Znów atakują nas kierowcy, ale my chcemy jechać autobusem bo to najtańszy środek lokomocji, bilet kosztuje „trochę więcej niż nic” jak to przeczytałam w przewodniku. I to prawda. W Teheranie całkiem sprawnie nam to się udawało więc tym bardziej w małym mieście. Dochodzimy do autobusu i pytamy się czy dojedziemy do hotelu „:Sarouneh” a kierowca każe nam wsiadać. Nie mamy biletu „no problem”. Jesteśmy tylko sami a on rusza. Nie wiemy co jest grane, facet nie mówi po angielsku. Zawozi nas pod hotel, dziękujemy i nie płacąc wychodzimy. Pomachał jeszcze na pożegnanie. To się rozumie mieć szczęście. Bierzemy pokój z łazienką, klimą za 10 000IRT. Wychodzimy coś zjeść ale nic nie możemy znaleźć, w końcu decydujemy się na spaghetti, miejscowy chleb /trafiliśmy bardzo dobry/ jogurt. Trochę mamy obawy co będzie po wypiciu jogurtu ale jogurt okazał się „strzałem w dziesiątkę”. Teraz już często będziemy kupować jogurt i ten ich chleb /chyba naan/ . Wg mojej oceny kuchnia irańska jest uboga. Mały wybór jedzenia. Jakub jeszcze biegnie do Internetu i koniec dzisiejszego dnia.

28.08 – rano budzimy się wypoczęci . Dobrze się spało. Jakub zrobił rano zakupy na

śniadanie do tego herbata no i w drogę. Trochę zwiedzamy miast. Znów mamy „przewodnika”, który pokazuje nam to co tu ciekawe. Nic wielkiego. O 12.00 chcemy dostać się na dworzec. Tu zaczepia nas kierowca i pyta się dokąd chcemy jechać. Każe wsiadać i bezpłatnie zawozi nas na dworzec. Znów się udało. Tu jednak okazuje się, że musimy godzinę czekać na autobus. Z półgodzinnym opóźnieniem wyjeżdżamy /to normalne w tych stronach/. Droga znów prowadzi przez góry, duży ruch, tunele. Piękne widoki. Po 3 godz. przystanek na posiłek. Knajpa wygląda okropnie. Znów szaszłyki i właściwie nic więcej więc decydujemy się na sam ryż. Największe nasze zdziwienie było przy płaceniu, za sam ryż chcą od nas 20 000RTL Kłócimy się, wyraźnie chcą nas oszukać i tego nie kryją. Nikt nie mówi po angielsku, jesteśmy na jakimś zadupiu więc mamy problem. Chcemy facetowi dać 10 000 /i tak to dużo więcej niż rzeczywista cena ryżu/ ale upiera się na więcej. Olewamy go i nie płacąc nic wchodzimy do autobusu. Nasza radość przedwczesna bo facet nie poddaje i z „obstawą” wchodzi za nami. My mamy miejsca na samym końcu więc wszyscy pasażerowie odwróceni oczekują finału kłótni. Stara nam się pomóc młoda Iranka mówiąca po angielsku, ale kto będzie słuchał baby ?? Sytuacja robi się podbramkowa i poddajemy się, dajemy 20 000IRT a oni zadowoleni odchodzą. Najdroższy ryż świata!!! Autobus może jechać dalej. Trochę jesteśmy źli na siebie, że tak daliśmy zrobić się w konia ale podróże kształcą, i mam nadzieję, że następnym razem będziemy mądrzejsi. Dalszy etap podróży bez zakłóceń. O 19.00 jesteśmy znów w Teheranie. Autobusem miejskim podjeżdżamy do metra, tak nam się przynajmniej wydawało, ale niestety źle wysiedliśmy. W tym miejscu jest jakaś zajezdnia autobusów. Z kierowcami trudna nam się dogadać, w końcu jeden z nich woła nas i każe iść ze sobą. Nic nie mamy do stracenia, idziemy. Wsiadamy z nim do pustego autobusu, ja nawet mogę być w przedniej części razem z Jakubem i ruszamy. Jedziemy przez miasto, jest już ciemno. W Teheranie wiele ulic ma wydzielone pasy dla autobusów więc bez problemu przejeżdżamy przez zatłoczone miasto. Kierowca zatrzymuje się przy stacji metra, dziękujemy, znów mieliśmy szczęście do kierowcy autobusu. Podczas naszego pobytu w Iranie kierowcy autobusów okazali się dla nas najmilszymi ludźmi. Znów docieramy do tego samego miejsca gdzie ostatnio bo tu są tanie hotele. Ja jednak chcę tym razem inny hotel. Szukamy, ale bez skutku. Albo zajęte, albo za drogie, albo speluny. Rezygnujemy i wracamy do hotelu Mashad. Na szczęście są miejsca. Pokój mamy w tej samej cenie co ostatnio i taki sam. Może być. Jeszcze raz spotykamy tego Polaka, który jedzie do Afganistanu. Trochę z nim gadamy i idziemy spać.

29.08 – rano pospaliśmy długo. Dobrze się spało. Ten hotel zaczyna nam się podobać. Po

śniadaniu zjedzonym w pokoju wychodzimy do miasta. Postanawiamy, że do domu wracamy pociągiem do Istambułu więc trzeba wcześniej kupić bilety. W banku wymieniamy 100$ = 900 000IRT czyli ten sam kurs co ostatnio. W biurze problem z kupnem biletów bo coś nie działają komputery. Długo czekamy, w końcu każą nam przyjść za godzinę. W tym czasie z takiej agencji dzwonimy do domu, korzystamy z Internetu. Rozmowa telefoniczna do Polski nie jest droga. Wracamy po biletu ale jeszcze jest problem z ich kupnem. W mieście na ulicy 2 razy spotkaliśmy tego Polaka jadącego do Afganistanu. Teheran to widocznie małe miasto /tylko 14 milionów/. Mamy bilety za 945 800IRT dla dwóch osób czyli trochę więcej niż 100$. Może to drogo ale Jakub jako miłośnik kolei chce tak jechać a i ja też lubię podróże pociągiem. Kupno tych biletów później okaże się „strzałem w dziesiątkę” ale o tym będzie dalej. Jemy jakieś „ichniejsze” hamburgery i wracamy do hotelu po bagaże. Znów tą samą trasą na dworzec kolejowy. Ta sama procedura wchodzenia na dworzec, z tą tylko różnicą, że na dworcu policja nas zaczepiła i sprawdziła paszporty. Jedziemy do Kermanu. Pociąg pełen luksus. Mamy bilety na miejsca leżące. Razem z nami jedzie 3 facetów i jedna baba. Czegoś nie rozumiem. W autobusach kobiety oddzielnie od facetów, w metrze w pierwszych wagonach kobiety w tylnych faceci, ale baby też mogą być /najczęściej ja tylko byłam/. Ja zawsze z tej możliwości korzystałam bo tak było nam wygodniej, że nie pogubimy się. W pociągu okazuje się, że pod jednym dachem mogą spać kobiety z facetami??? Co za rozpusta! Pociąg z klimatyzacją, dla każdego pasażera zimna woda mineralna. Tak można podróżować. Polecam po Iranie podróże pociągiem!! Jeśli ktoś lubi pociągi? Baba rozgadała się z Jakubem, potem idziemy do wagonu restauracyjnego na herbatę. Bardziej z ciekawości tu jesteśmy niż z chęci napicia się. Zaraz po wejściu dosiada się do nas Irańczyk, kupuje nam herbatę i rozmawia z nami. Widać, że jest ciekawy świata i męczy go izolacja kraju od zachodu. Żegna się z nami a my jeszcze zostajemy. Po chwili dosiada się następny lecz ten zamęcza nas informacjami o Kermanie, co i jak długo mamy tam zwiedzać. Plan miasta rysuje na gazecie i nie przeszkadza mu, że prawie go nie słuchamy. Od jego towarzystwa wybawił nas postój pociągu na wieczorną modlitwę. Ludzie wychodzą z pociągu i idą modlić się do meczetu. Pobożność ich jest wielce wątpliwa. Sami o tym niejednokrotnie mówili. Religia jest im narzucana więc oni się przed tym bronią. Niewiele widzieliśmy modlących się osób w meczetach. Nie słychać też nawoływań muezina do modlitwy jak choćby w Turcji. Wracamy do przedziału i kładziemy się w ciuchach spać. Baba chusty nie zdejmuje. Ja pozwalam sobie „na rozpustę” i zdjęłam chustę do spania.

30.08 – już o 5.00 jesteśmy w Kermanie. Kto wymyśla takie idiotyczne rozkłady jazdy żeby

pociąg do końcowej miejscowości dojeżdżał tak wcześnie rano. Jest jeszcze ciemno. Jak to tu bywa dworce kolejowe zlokalizowane są w znacznej odległości od miasta, i teraz musimy coś znaleźć żeby tam nas dowiozło. Nikt za bardzo na nas nie zwraca uwagi. Widać, że po podróżnych poprzyjeżdżały rodziny i w autach jest ich pełno. Czekamy na dalszy rozwój wypadków. Jakiś facet godzi się nas zabrać wspólnie z jeszcze jednym pasażerem. Oczywiście wcześniej ustalamy cenę i już mamy przygotowane pieniądze żeby przy wysiadaniu najpierw wziąć plecaki a później dać kasę. Już tego się nauczyliśmy. Podwozi nas pod wskazany hotel i jak zwykle chce więcej kasy. Dajemy mu umówione 10 000 i odchodzimy. Wyzywa nas, cos krzyczy ale mamy go w d… . Idziemy do hotelu. Zamknięty. Pukamy, jesteśmy zmęczeni bo krótko spaliśmy a i upał już o tej godzinie robi swoje. Otwiera nam młody chłopak i mówi, że nie ma wolnych miejsc. Mówimy, że ma gdzieś nas wpuścić choćby tu na korytarzu bo o tej godzinie nie będziemy nigdzie biegać a rano się wyniesiemy i coś poszukamy. Lituje się i wpuszcza na takie duże podwórko, skąd wchodzi się do pokoju. Tu nam pozwala zostać do rana. Pokój to straszna nora. Koce chyba były prane ostatnio za szacha. Totalny syf. Na podwórku na ziemi śpią jacyś ludzie. Czujemy się w tym miejscu dziwnie. Gdzie my trafiliśmy? Ten hotel był polecany przez LP. Chyba jakieś nieporozumienie!!! W ciuchach kładziemy się na łóżkach /dobrze, że mamy swoje jaśki pod głowę/ i śpimy do 9.00. Jakub przynosi mi klucz do „łazienki” gdzie jest ciepła woda,i na szczęście można się wykąpać. Tą łazienkę to trudno opisać, to jakaś nora gdzie stoi pełno jakiś gratów i w tym wszystkim jest prysznic. Najważniejsze, że można się umyć. Zostawiamy bagaże i chcemy zwiedzić okolicę. Nie bez trudu trafiamy na przystanek skąd busem za 2 500IRT jedziemy do Mahan, 38 km od Kermanu. Ładna miejscowość, ciekawe mauzoleum ale drogi bilet wstępu 25 000IRT. Oglądamy to co ciekawe, ładny ogród. Pod mauzoleum zaczepia nas stary Irańczyk, wypytuje co tu robimy, skąd jesteśmy itd.?? Zaprasza do swojego domu. Krótko się zastanawiamy i korzystamy z zaproszenia. Lubimy podczas podróży bywać w domach bo tu poznaje się prawdziwe życie tubylców. Jednak tym razem nie był to dobry pomysł. Facet zaprowadził nas do swojego domu gdzie była jego żona, dwie dorosłe córki i młody chłopak – syn. Kobiety oczywiście w chustach. W domu niesamowity bałagan. Żadnych mebli, wszystko na podłodze porozwalane – książki ciuchy, garnki itd. Przez brudne okna to nawet słońca nie widać. Facet proponuje nam coś do zjedzenia. Żeby go nie urazić godzimy się, ale jak widzę te brudne baby to nie mam ochoty nic tu jeść. Facet dobrze zorientowany w polityce Europy a nawet i Polski. Jakiś fanatyk religijny. Pokazuje Koran, całuje go i zdjęcia swoich przodków. Krytykuje politykę USA, pyta się o nasz stosunek do USA itd. Źle się czujemy w tym domu. Zagaduje mnie jakie stosuję kosmetyki, że mam taką ładną cerę bo jego córka chciałaby ten krem ode mnie. Mówię, że nie mam ze sobą żadnego kremu. Więc teraz jego synowi podobają się moje okulary i też takie by chciał. Coś nas naciąga. Wreszcie przynoszą ryż z jakimś mięsem, herbatę. Szybko jemy sam ryż a tu kolejna niespodzianka, facet każe nam zapłacić za jedzenie. Chcemy zrezygnować bo jak podał cenę to jeść się odechciało. Odmawiamy, targujemy się i po ustaleniu ceny 30 000IRT za wszystko kończymy posiłek, płacimy i dosłownie uciekamy z tego „nawiedzonego” domu. Ostrzegam przed tym facetem, jak będziesz w Mahan i zaczepi cię starszy siwy Irańczyk to uciekaj od niego jak najdalej. Bądź mądrzejszy od nas. Jeszcze włóczymy się po mieście, jest bardzo gorąco. Szukamy jakiegoś pojazdu na powrót. Niestety na autobus musimy trochę poczekać ale i tak nam się nie spieszy.

w towarzystwie kobiet irańskich

O 14.00 wyjeżdżamy, koszt przejazdu 2 000IRT. Już w mieście kupujemy coś do jedzenia min. arbuza za 7 000IRT. Wracamy do naszego hotelu „Omid-Inn” nie polecamy. Tutaj czeka na nas przewodnik, który chce nam za 70$ pokazać okolicę. Dziękujemy bardzo za wszystkie usługi. Sami damy sobie radę. Cena spada do 50$, ale i tak nie jesteśmy zainteresowani. Dostajemy klucze do nowego pokoju dwuosobowego, który niczym się nie różni od poprzedniego tylko tym, że w tym są dwa łóżka a tam było chyba z pięć. Pościel nie prana od szacha, robię awanturę, przynoszą mi świeżą co nie znaczy, że czystą ale z tą różnicą, że w tej chyba armia wojska jeszcze nie spała. W pokoju u sufitu wielki wiatrak, który ma chłodzić ale on tylko równo rozprowadza tumany kurzu nie sprzątanego chyba nigdy pokoju. Pokój nie ma okna tylko duże oszklona drzwi, które od środka zasłonięte są jakąś szmatą. Na szczęście mogę zrobić małe pranie. Na podwórku są sznurki /swój też mam/ a że temperatura bardzo wysoka to wszystko schnie natychmiast. Wychodzimy do miasta. Robimy małe zakupy, ja kupuje sobie ładny szalik na głowę, nie muszę nosić chusty. Takie szaliki noszą co bardziej wyzwolone Iranki. Włóczymy się po mieście, mury obronne, bazar. W ładnej czajhanie pijemy herbatę. Fajne miejsce no i nie jest gorąco. Odpoczywamy. Postanawiamy, że w tym hotelu śpimy tylko jedną noc a teraz udamy się na poszukiwanie czegoś innego na następną noc. Chcemy tu jeszcze pozostać bo przed nami słynne Bam a raczej to co po nim zostało po ostatnim trzęsieniu ziemi. Tuż niedaleko naszego hotelu znaleźliśmy dużo lepszy hotel Milad. Umawiamy się, że jutro rano przyniesiemy bagaże, pojedziemy do Bam i dopiero wieczorem się zameldujemy, Nie ma problemu. Pod wieczór wracamy na nocleg. Dopiero teraz widzimy co to za towarzystwo w nocy spało na podwórku. To jacyś afgańscy uchodźcy, wszyscy biedni, wychudzeni, wyglądają jak w ostatnim stadium AIDS. Poubierani w białe szmaty. Ładne towarzystwo. Za ten dziadowski hotel płacimy 60 000IRT czyli około6$/2 osoby. I tak za dużo. Wieczorem jest problem z kąpielą. Już raz korzystaliśmy więc drugi raz nam się nie należy. Po małej awanturze dostajemy klucze do „łazienki”. Towarzystwo z podwórka nie ma takich potrzeb jak my, oni nie muszą korzystać z łazienki. Jeszcze wieczorem zamawiamy na jutro rano auto, bo wcześnie mamy pociąg do Bam, obawiamy się, że tak wcześnie nic nie złapiemy. Oczywiście ustalamy cenę za przejazd.

31.08 – noc koszmarna, było bardzo gorąco i duszno. Wiatrak nic nie dawał a hałasował przy

tym strasznie. Tylko dzięki temu, że w pokoju była umywalka z zimną wodą to jakoś udało nam się przetrwać tą noc. Moczyliśmy ręczniki w zimnej wodzie i kładliśmy na siebie. Ciało trochę się chłodziło i można było spać. Jak ręcznik się wysuszył znów moczenie i tak na okrągło. Wcześnie wstajemy, bierzemy plecaki i z ulgą opuszczamy to miejsce. Auto na nas czeka, podjeżdżamy pod nowy, wcześniej umówiony, hotel. Zostawiamy bagaże i jedziemy na dworzec. Płacimy ustaloną kwotę, tym razem facet nie woła więcej. Więc trafił się jeden uczciwy kierowca. O 8.40 wyjeżdżamy z Kermanu do Bam. Pociąg trochę opóźniony ale to normalne. Jeszcze na dworcu zjedliśmy jakąś bułkę. Bilet kosztował 20 000IRT i do tego mamy wagon z klimatyzacją, co za ulga. Ja jestem potwornie zmęczona. Jesteśmy sami w przedziale. W ogóle to bardzo mało ludzi w tym pociągu. Droga prowadzi przez tereny pustynne, niezamieszkałe. Ładne widoki. Jakub robi zdjęcia a ja kładę się i odpoczywam. W przedziale mamy dzbanek z wodą i kostkami lodu ale z niej nie korzystamy bo to pewnie z kranu a takiej boimy się pić tym bardziej, że ostrzegają o ogniskach cholery, które pojawiły się tuż przed naszym przyjazdem. Kiedy konduktor zobaczył, że ja leżę przychodzi do mnie z pościelą. Co za miły facet. Znów chce się być w tym kraju. Przejechaliśmy około 200km w niecałe 4 godziny. Dworzec nowy, imponujący. Jest to też koniec linii kolejowej na południowy-wschód Iranu. Dalej nie da się dojechać. Istnieją plany budowy linii kolejowej do Pakistanu. Do miasta mamy bardzo daleko. Musimy złapać jakiś samochód. Jest potwornie gorąco. Tu nie da się żyć. Po dłuższym czasie udało nam się załapać auto też za 20 000 tyle samo co pociąg. Gdzie tu kalkulacja. Faceci podwożą nas pod samą twierdzę. Już przejazd przez miasto uzmysławia nam, że tu pewnie niepotrzebnie przyjechaliśmy. Porozwalane domy, ludzi nie widać na ulicy, pełno walającego się gruzu i śmieci. Twierdza to jedna ruina. Została zniszczona 26.XII 2003r. podczas trzęsienia ziemi. W 200-tysięcznym mieście zginęło wtedy około 40 tysięcy ludzi. Przed wejściem jest budka ze strażnikiem, który tylko się pyta z jakiego jesteśmy kraju i to odnotowuje zeszycie. Po przekroczeniu bramy idziemy jedną ulicą, która jest zabezpieczona i można bezpiecznie nią się poruszać. Widok przygnębiający. Tego nie da się odbudować. Już nie mamy ochoty na zwiedzanie. Dalej nie

ruiny Bam

da się iść. Robimy chyba ze dwa zdjęcia i wracamy. Czujemy się jak na cmentarzu. Przygnębiające wrażenie. To miasto jest znane również z drzew palmowych, których rzeczywiście jest tu dużo. Teraz musimy dostać się do drogi wylotowej w kierunku Kermanu. Pot po dupie leci, nie da się wytrzymać. Ruch na ulicy zerowy. Po co tu przyjechaliśmy??? Idziemy chyba z 5km przez miasto. Ja już nie wytrzymuję, siadam w cieniu w parku żeby nabrać sił. Całe szczęście, że trafiamy na otwarty sklep gdzie kupujemy lodowatą wodę i jakieś ciacho. Zjadamy ciastka, popijamy wodą i idziemy dalej. Jesteśmy jak zwykle głodni, nie wiem czy to tylko nam się tak wydaje, że w tym kraju nie ma co jeść co nie znaczy, że nic nie można kupić, tylko wszędzie albo kebaby, albo buły z baraniną., coś jak sandwicze czy hamburgery ale z baraniną, mnie absolutnie nie smakowały. Nie ma co narzekać zawsze może być gorzej. Już straciłam rachubę czasu, kiedy dotarliśmy do drogi. Szybko zaczepia nas facet, który jedzie z babą w kierunku Kermanu. Zabiera na za 30 000IRT. /około 100km/. Włącza klimatyzację i od razu czuję się lepiej. My jednak nie chcemy jechać do samego Kermanu, tylko po drodze wysiąść i jeszcze pojechać do Rayen takiego mini Bam. Przy rozwidleniu wysiadamy. Tu zaraz zatrzymujemy pierwsze auto, które podwozi nas pod same

Rayen

stare miasto w Rayen. Facet nie chce od nas pieniędzy. Niestety twierdza zamknięta. Szukamy jakieś knajpy żeby coś zjeść ale nic tu nie ma. Wracamy po mury twierdzy, nie wiemy co robić. Nie ma żadnej informacji o godzinach otwarcia. Na szczęście ktoś przyjechał, gdzieś zadzwonił, przyszedł facet i nas wpuścił. Skasował od nas 10 000IRT. Ta twierdza teraz jest tylko muzeum, niezamieszkała. Robi wrażenie ale to nie to co kiedyś Bam, to było miasto zamieszkałe, tętniące życiem. Jakubowi mimo wszystko bardzo się podoba. Mamy czas więc wszędzie zaglądamy. Możemy wejść na dachy domów i mury obronne. Wychodzimy, znów przemarsz przez puste miasto do drogi wylotowej. Tu mamy mniej szczęścia, stoimy długo, nic nie jedzie lub nie chcą nas zabrać. W końcu jedzie mały samochód z dwoma facetami. Zatrzymują się. Jeden z facetów wysiada i idzie usiąść z tyłu na pakę a my w dwójkę do szoferki obok kierowcy. I tak dojeżdżamy do głównej drogi. Tutaj nas wysadzają, nic nie płacimy i zaraz zatrzymujemy następne auto. Tym razem jedziemy z dwoma braćmi. Nie możemy z nimi się dogadać ale mimo nieznajomości języka trwa dyskusja. Wyglądają na takich miejscowych biznesmenów. Są bardzo mili i uczynni. Podwożą nas do głównego ronda i nie chcą kasy. Znów nam się udało. Irańczycy lubią zaczepiać obcokrajowców bo tych tutaj jest niewielu, chcą pogadać, dowiedzieć się co tam w świecie? Wracamy do hotelu, w którym zostawiliśmy plecaki. Tu już mamy pokój z klimą i łazienką. Nie jest to żaden luksus ale dużo lepsze niż wczoraj. Cena 70 000IRT. Zostawiamy bagaże i idziemy do hotelu polecanego przez LP na kolację. Okazuje się, że ten hotel jest całkiem blisko i to tylko chwila spaceru. Robi wrażenie swoim wyglądem, taki europejski. Nie należy sobie wyobrażać, że europejski w naszych oczekiwaniach ale całkiem fajny. My idziemy tylko do restauracji, która zlokalizowana jest w piwnicy. Duża, rozległa sala. Obrusy nie pierwszej czystości ale my i tak jesteśmy pod wrażeniem. Do obsługi obcokrajowców przyszedł sam właściciel. Bardzo miły uczynny starszy pan. Proponuje nam miejscowe przysmaki ale nazwy niewiele nam mówią. Wobec tego proponuje nam spróbować wszystkiego po trochu a potem zamówić to co nam będzie smakować. Jesteśmy w szoku. Wybieramy zupę taką jakby jarzynową, kurczaka z ryżem , sos pomidorowy, jogurt, coś jakby nasz szpinak, do tego cebula, pomidor. Oczywiście ich chleb, który tu zawsze podaje się do wszystkiego. Za wszystko zapłaciliśmy 50 000IRT czyli 5$ na dwie osoby. Jest to dużo jak na Iran, ale nareszcie pierwszy normalny obiad. Do tego wszystkiego okazuje się, że pokoje w tym hotelu są tylko niewiele droższe od tego co mamy ale jaki standard. Czasami lepiej więcej zapłacić ale mieć trochę luksusu. Tak zrobimy następnym razem jak tu przyjedziemy??? Jeszcze sprawdzanie poczty w Internecie i czas na spanie. Dość wrażeń jak na jeden dzień.

01.09 – noc dość ciepła, klima nie działała najlepiej. Skończyła nam się kasa ale niestety nie

możemy nigdzie jej wymienić. W końcu idziemy do tego hotelu co wczoraj jedliśmy obiad i tam wymieniamy ale tylko 10$, kurs niekorzystny bo 10$=85000IRT. Zbiorową taksówka dojeżdżamy do dworca za 4000IRT. Autobusem za 74 000IRT o 10.00 jedziemy do Szirazu. Autobus odjeżdża półgodzinnym opóźnieniem. Mamy luksusowy pojazd Volvo, siedzimy na pierwszych siedzeniach. Droga dobra dwupasmowa, po jakimś czasie tylko jeden pas ruchu. Mamy pierwszą kontrolę policyjną na trasie /po Azji Centralnej już nam tego brakowało/. Policjanci weszli nawet do autokaru. Tak jak szybko weszli tak szybko wyszli. Po 8 godz. jesteśmy w Sziraz. Szybko łapiemy taxi za 3 000IRT i jedziemy do hotelu Esteglal, pokój za 92 000IRT z łazienką i klimatyzacją. Hotel położony w centrum. Wymieniamy 100$ = 910 000IRT /dotychczas najlepszy kurs/. Tutaj widzimy pierwsze baby w maskach. Naczytaliśmy się o nich w Internecie ale rzeczywiście gdybyśmy wcześniej o nich nie wiedzieli można się przestraszyć. Słyszałam, że te maski to tradycja a nie sprawa religii. Niestety nie udało zrobić się nam zdjęcia. LP poleca czajhanę Touhit rzeczywiście warto. Jak zwykle siedzą sami faceci, ale mi to nie przeszkadza. Jemy tradycyjna irańska potrawę coś jak nasza gulaszowa, nazywają to dizi, dobre. Miejsce klimatyczne i fajnie tak sobie posiedzieć. Mogliby jednak w niej trochę posprzątać ale nie czepiajmy się drobiazgów.

02.09 – noc spokojna, chłodna. Budzimy się wypoczęci i pełni zapału do zwiedzania. Na

śniadanie jemy jogurt, chleb jakiś dżem zakupione wcześniej przez Jakuba. Autobusem miejskim za 500IRT jedziemy do bardzo ważnego miejsca dla Irańczyków czyli

herbata w doborowym towarzystwie

do grobu wielkiego poety Hafiza /coś jak nasz Kochanowski/. Wstęp 6 000IRT. Mnóstwo ludzi, młodzieży czytającej jego poezję. Na małym podwyższeniu jest jego grób a wszystko to otoczone jest parkiem. Dobre miejsce na wypoczynek. Po lewej stronie od wejścia znajdujemy fajną knajpkę gdzie pijemy herbatę. Tutaj zaczepia nas młody chłopak i proponuje wycieczkę do Persepolis w korzystnej cenie. Jesteśmy ostrożni na te korzystne ceny ale facet nie daje za wygraną. Chcemy go olać ale jest uparty. W końcu po dłuższym zastanowieniu decydujemy się jechać za 1000 000IRT. Planowaliśmy pojechać tam jutro ale zmieniamy plany. Tuż przy wyjściu czeka na nas jego kolega i jedziemy. Ich dwóch no i my. Szybko i wygodnie podjeżdżamy na parking . Tutaj widzimy samochód na rejestracji holenderskiej !!! Gdzie oni tu dotarli. Bilet wstępu kosztuje 15 000IRT dla 3 osób bo ten

Persepolis

chłopak wszedł z nami /sama nie wiem po co??/ Persepolis mnie nie zachwyciło, niestety niewiele pozostało po tej cywilizacji. Myślę, że to miejsce dla archeologów i historyków. Nie znaczy to, że żałuję że tu przyjechałam, oj nie. Będąc w Iranie trzeba tu przyjechać bo inaczej to grzech. Spotykamy dziewczynę z chłopakiem /Asia i Daniel – pozdrawiamy/ z Polski i to jeszcze z Poznania. Miło po takim czasie spotkać swoich. Obszar Persepolis jest duży i można się nachodzić. Jest potwornie gorąco i zero cienia. Wracamy na parking. Tu już małe zaskoczenie bo cena podskoczyła już do 150 000IRT. My już mamy przygotowane 100tys i nie damy więcej. Kłócimy się, były przecież inne ustalenia. Jedziemy jeszcze do grobowców perskich królów wykutych w skale, to tylko 8km. Warto zobaczyć. Wracamy, atmosfera napięta, zobaczymy co będzie dalej?? Facet pyta się do jakiego hotelu nas zawieźć, ale my chcemy w centrum. Wysiadamy dajemy kierowcy 100tys i odchodzimy. Ten co nas namówił wybiegł za nami i chce więcej kasy. Kategorycznie odmawiamy, zaczynają się słowne przepychanki, wyzwiska. W końcu Jakub zaczyna się z nim szarpać, wołam policję ale wokoło nas nie ma nikogo. Ciągnę Jakuba za rękę i szybko oddalamy się, jeszcze za nami idzie jakiś czas, ja jestem zdenerwowana, Jakub też. Na nasze szczęście ten drugi nie poszedł za nami bo wtedy marne nasze szanse. Mnie pocieszał tylko fakt, że baby nie ruszy czyli mnie. Wreszcie udało nam się go zgubić. Zaczynamy biec uliczkami, nie wracamy do hotelu bo może nas śledzi. Zaszyliśmy się w jakieś wąskiej uliczce i przeczekaliśmy trochę czasu bacznie obserwując czy gdzieś oni nas nie szukają. Spokojnie udało nam się wrócić do hotelu. Jesteśmy trochę zdenerwowani, musimy odreagować. Nie możemy całego wieczoru spędzić w hotelu więc wychodzimy do miasta. Mamy nadzieję, że ich nie spotkamy. Jeszcze w hotelu pytamy się o możliwość zorganizowania nam wycieczki do Persepolis, nie ma problemu 250tys.IRT. Dziękujemy. Ładnie zaoszczędziliśmy, udało się. Kupujemy arbuza za 10 500IRT, wodę 2500IRT. Na bazarze Jakub kupił pasek, bo spodnie już spadają mu z tyłka za 13 000IRT, ładny ze skóry. Na kolację idziemy do tej klimatycznej knajpy. Znów

a to młode pokolenie

sami faceci. Potem telefon do domu, Internet i spać

03.09 – na dzień dzisiejszy planowaliśmy Persepolis ale byliśmy tam wczoraj więc dziś

będzie zwiedzanie miasta. Wcześniej jedziemy na dworzec kupić na jutrzejszy dzień bilety do Jazd. Tam mamy zarezerwowany darmowy nocleg u chłopaka poszukanego przez Hospitality Club. Zobaczymy co z tego wyjdzie? Bilety mamy za 60tys.IRT. Zwiedzamy lustrzany meczet. Cos niesamowitego, cały wyłożony lustrami, wszystko się mieni i błyszczy. Mimo, że jestem przyzwoicie ubrana dają mi jeszcze biały czador, który musiałam na siebie założyć żeby móc wejść do środka. Pominę czystość tego ubrania !! Fajnie w tym wyglądam. Potem meczety, do jednego nas nie wpuścili bo tylko dla muzułmanów. W południe wracamy do hotelu trochę odpocząć bo strasznie gorąco /jak zwykle/. Fajne towarzystwo mamy w tym hotelu. Sami Irańczycy, po korytarzu biega mnóstwo dzieciaków. Na korytarzu stoi też pełno butów, oni buty zostawiają na korytarzu a do pokoi wchodzą boso. Tu też stoją maszynki gazowe, na których gotują posiłki. Zapachy rozchodzą się po całym budynku. Niestety nie zostaliśmy zaproszeni na obiad !!! Odwiedzają nas Polacy wczoraj poznani w Persepolis, okazuje się że mieszkają w hotelu na tej samej ulicy co my. Wymieniamy wrażenia. Wychodzimy do miasta, odwiedzamy bazar, Jakub kupuje sziszę. Tutaj czuje się orient. Zwiedzamy cytadelę. Znów idziemy do tej samej knajpy co wczoraj i przedwczoraj. Jakub je dizi ja tylko piję wodę. Spotykamy 3 obcokrajowców, nareszcie ktoś europejski. Jeszcze herbata w czajhanie. Ja wracam do hotelu, Jakub biegnie do Internetu sprawdzić nowe wiadomości. Po drodze wymienił 100$ = 900tys.

04.09 – autobus mamy dopiero w południe więc mamy dużo czasu. Na śniadanie jemy jogurt,

banany, ciacha. Zwiedzamy kościół anglikański /chyba tak się nazywał/. Dziwi nas fakt, że w tak islamskim państwie jest miejsce na inne religie. Potem jeszcze meczet, który mi przypominał trochę ten w Kordobie. Na ulicy jemy hamburgera z popijamy pepsi. Wracamy do hotelu. Tuż obok widzieliśmy fajną kawiarenkę i wchodzimy jeszcze na herbatę. Rzeczywiście miejsce urocze. O 13.00 opuszczamy hotel. Tu zagaduje nas facet i służy pomocą. Razem z nami jedzie na dworzec autobusowy. Dwa razy przesiadamy się, on płaci za taxi i życzy miłej podróży. Są jednak uczynni Irańczycy. Do odjazdu autobusu mamy pół godziny. Do tego półgodzinne opóźnienie i o 14.30 wyjeżdżamy. Tuż przed nami siedzi para Francuzów. Też jadą do Yazd. Po 4 godz. jazdy krótki postój na toaletę i posiłek. My znów jemy ciastka i popijamy wodą. W autobusie dali pakiet podróżny czyli ciastko i kubek jednorazowy do wody, która znajduje się w autobusie. Przed odjazdem autobusów do zbiornika wkładane są wielkie kawałki lodu, które w trakcie jazdy topnieją i podróżni mają zimną wodę do picia. My jednak nigdy nie korzystaliśmy z takiej wody. Przed Yazd autobus ma dwie małe awarie i z opóźnieniem docieramy do Yazd po 7 godz. jazdy. Jest już ciemno, ale na szczęście bez problemu odszukuje nas ten Irańczyk, u którego mamy spać. On bierze taxi i jedziemy do jego mieszkania. Mieszkanie znajduje się na osiedlu zlokalizowanym na obrzeżach miasta. To zespół dwupiętrowych bloków /podobnie jak nasze/, które wybudowane zostały na pustkowiu, żadnej zieleni. Mieszkanie dwupokojowe z kuchnią i łazienką. Mieszka sam. Pokoje „umeblowane” dywanami. Na szczęście jest klimatyzacja. My śpimy na podłodze w dużym pokoju, on w mniejszym. W naszym pokoju jest telewizor, komputer. Częstuje nas owocami, trochę gadamy i idziemy spać.

tak spędzaliśmy wolny czas

05.09 – o 8.00 wstaliśmy. Mamy śniadanie czyli omlet, melon, daktyle, jogurt, chleb, herbata.

Autobusem udajemy się do centrum. Zwiedzamy symbol Jazdu czyli Amir-Czakmag

panorama miasta Yazd

Jakub wchodzi na wieżę za 3tys. Mówił, że piękne widoki na miasto zlokalizowane na pustyni. Potem Muzeum Wody, wart zobaczyć jakli trud zadawali sobie mieszkańcy żeby doprowadzić wodę do miasta. Tutaj nie budowano akweduktów tylko kopano podziemne kanały. Praca katorżnicza. Osoby pracujące przy kopaniu cieszyły się dużym szacunkiem. Potem więzienie Aleksandra, Meczet Piątkowy. Wchodzimy też do podziemnego kanału, fajnie się schodzi bo robi się coraz chłodniej ale wejście do góry już nie należy do przyjemności. W tym mieście to istny obłęd, wszystkie baby na czarno, wszyscy na nas się gapią. Jest tak potwornie gorąco, że wracamy do mieszkania i chłodzimy się. Dopiero pod wieczór razem z tym chłopakiem jedziemy do miasta. Teraz on pokazuje nam to co tu

symbol Yazdu

ciekawego. Wieża Wiatrów, bilet 60tys. Chyba zwariowali ale wchodzimy za 30tys./2 osoby. Potem coś tylko dla facetów czyli pokaz walki i tańca /tradycja jeszcze przed nastaniem islamu/. W końcu litują się i mnie też wpuszczają. Fajnie było sobie popatrzeć na coś zakazanego. Postanawiamy zaprosić „naszego” Irańczyka na kolację jako dowód wdzięczności za gościnność. Idziemy do fajnej knajpy, jemy ryż, szaszłyki, woda, jakaś zupa cos jak nasza grochowa. Wszystko dobre ale żadna rewelacja. Za obiad dla 3 osób płacimy około 8,5$ to na warunki irańskie drogo. Późnym wieczorem wracamy na nocleg.

06.09 – dopiero o 11.00 jedziemy do miasta. Jak zwykle autobusem bo to bardzo tanio i nie

trzeba kłócić się z kierowcami. Tutaj szukamy jakiegoś auta do Haranak ale coś opornie to nam idzie. W końcu pomaga nam siedzący na ulicy szewc /jak to często bywa w tej części świata wiele prac wykonuje się na ulicach/, wyglądający jak kloszard, który ustala cenę dla nas dogodną i jedziemy. Haranak to stare miasto, częściowo już niezamieszkałe,

Haranak

interesujący karawanseraj. Dołączyło się do nas trzech młodych chłopaków, jeden dobrze mówiący po angielsku, służą jako przewodnicy. Okazują się bardzo fajni, pomoc okazują bezinteresownie, nie naciągają nas na kasę. Jakub jeszcze idzie z nimi oglądać stary most, niestety w rzece nie ma wody. Ja odpoczywam w cieniu. Teraz jedziemy dalej przez totalne pustkowie, droga szutrowa. Udajemy się do świątyni zoroastrian Czak-Czak, to religia

Czak - Czak

panująca w dawnej Persji wyparta później przez islam. To najważniejsze miejsce dla wyznawców tej religii, coś jak dla nas Częstochowa. Nie myśleliśmy, że to jest tak daleko od głównej drogi, jedziemy dość długo. Docieramy szczęśliwie na miejsce. Podjeżdżamy pod górę, ale ostatni odcinek ostrego podejścia pokonujemy pieszo. Jest potwornie gorąco. Świątynia ukryta w stromej górze a wokoło niej ulokowanych jest parę domostw. Niestety jest zamknięta, ale przez nieszczelne drzwi udaje nam się ją zobaczyć i nawet zrobić zdjęcia. Z góry rozpościera się piękny krajobraz, ale wokoło zero zieleni. Wracamy. Podjeżdżamy pod dworze autobusowy w celu zakupienia biletów na jutro. Znów kierowca chce więcej kasy niż było umówione /11tys./, „olewamy” go. Płacimy umówiona kwotę i odchodzimy. A dworcu trochę odpoczywamy, bo obiekt klimatyzowany a na zewnątrz temperatura powyżej 40°C. Mamy bilety na jutro do Isfahan za 44tys.IRT dalej zwiedzanie miasta. Świątynia Ognia, gdzie ogień pali się od stuleci. Niestety można go oglądać tylko przez szybę. Jeszcze włóczymy się po mieście. Potem odwiedzamy fajną knajpę Silh-Read Hotel, gdzie jemy mięso z wielbłąda, zupę, ryż. Gdybyśmy nie wiedzieli, że to wielbłąd myślelibyśmy, że wołowina. Biedne wielbłądy!!. Musze skorzystać z toalety, a tu szok. Normalny siadany kibel, czyściutki z papierem toaletowym i ręcznikami jednorazowymi. Pierwszy papier toaletowy a tak zawsze wąż z wodą do podmywania. Mówię Jakubowi a on zaraz ten widok uwiecznił na zdjęciach i na kamerze. Nie myśleliśmy, że kibel i papier toaletowy może nam sprawić taką przyjemność. Tutaj spotykamy obcokrajowców i pewnie, dlatego taka toaleta. Za

na obiedzie

żarcie płacimy 59 800IRT. Drogo, bo to 6$. Około 20.00 Wracamy na naszą kwaterę. Nasz gospodarz zrobił nam niespodziankę, przygotował kolację, jemy około 23.00. Tym razem choreszt z ryżem to cos jak nas szpinak. Już raz jedliśmy, ale to było smaczniejsze. Czas na spanie, bo jutro w dalsza drogę

07.09 – dobrze wyspani o 10.30 opuszczamy darmowy, gościnny dom Irańczyka. Dwoma

autobusami dojeżdżamy na dworzec autobusowy. Tutaj oczekujemy na nasz autobus. Mamy małą „atrakcję turystyczną” tzn. bójkę facetów tuż obok nas. Trochę się przestraszyłam bo obawiałam się, że mogą nas przez przypadek uderzyć a biło się ich kilku. Na szczęście nic nam się nie stało a i oni się uspokoili. Nie wiemy o co poszło, ale ostre kłótnie trwały jeszcze długo. Na szczęście siedzimy już w autokarze. Tym razem autobus niezbyt komfortowy, obsługa opryskliwa. Już o 17.00 Isfahan. Na to miasto czekaliśmy od początku wyprawy. Wszędzie spotkałam się z informacjami, że tu trzeba przyjechać, więc jesteśmy, wszystko się okaże. Tuż przy dworcu pomaga nam młody chłopak znaleźć auto do centrum i jedzie z nami. Wysiada wcześniej, ale płaci więcej i każe nam tylko dopłacić 2tys. Niestety rzeczywistość jak zwykle okazała się inna, kierowca chce 5tys. Kłócimy się, robi się małe zbiegowisko. Szybko poddajemy się, płacimy 5tys. I idziemy szukać hotelu. Do taksówkarzy to nie mamy szczęścia!!! Chodzimy od hotelu do hotelu, ale albo nie ma miejsc albo nory. W końcu znajdujemy hotel Aria, wygląda nie najgorzej, idę zobaczyć pokój i szybko decyduję się, zostajemy. Mam już dość szukania. Pokój kosztuje 20$ /można płacić

plac Imama w Esfahanie

w dolarach/ ze śniadaniem. Mamy łazienkę z ciepłą wodą, normalny kibelek i papier toaletowy /to już drugi raz/. W łazience są ręczniki, mydło. Pościel czysta, w pokoju lodówka i telewizor. Pełen luksus. Nareszcie. Zostawiamy bagaże i udajemy się do najważniejszej części miasta, czyli na plac Imama. Mamy bardzo blisko. Robi się już ciemno. To co zobaczyliśmy rzuciło nas na kolana. Plac to duży prostokąt otoczony budynkami z podcieniami. Znajdujące się przy placu meczety a właściwie całe zespoły świątyń są tym, na co czekaliśmy. Od błękitnych ozdób /płytek/ aż w oczach się mieni. Tego całego cudu nie da się opisać. Cieszyliśmy się bardzo, że przyjechaliśmy tu już pod koniec podróży po Iranie, bo inaczej nic już by nas nie zachwyciło. Jest już ciemno więc czas na wieczorną herbatę na tarasie kawiarenki polecanej przez LP. Rzeczywiście widoki cudne. Czuję się jak zaczarowana w tym magicznym miejscu. Tutaj spotykamy trochę zachodnich turystów. Za herbatę płacimy 10tys. Potem jeszcze Internet i coś do jedzenia. Znów na modę zachodnią sandwicze, 2 cole, woda. O dziwo wszystko dobre. Cena 22tys.IRL. Warto tu będzie zostać dłużej.

08.09 – o jak dobrze się spało. Decyzja zapadła, zostajemy jeszcze trzy dni. Idziemy na

śniadanie wliczone w cenę. Śniadanie to tylko chleb, kosteczka masła /pierwsze masło w Iranie/, kawałek takiego niby białego sera, troszeczkę dżemu i do tego herbata w ilości minimalnej, ale gdy poprosiliśmy o więcej herbaty nie było problemu, dali więcej. Dobre i to. Idziemy na zwiedzanie miasta. Meczet Imama wstęp 10tys/2 osoby, /mamy szczęście, bo jeszcze nie tak dawno ceny dla obcokrajowców były dużo większe jak dla miejscowych/ cudo, cały w niebieskich płytkach, w jednej ze sal echo odbija się 7 razy a ponoć i więcej, ale nasze ucho więcej nie słyszy. Trochę oglądanie psują zacienienia, jakie ustawiono na dziedzińcu, ale i to co widzimy jest piękne. Podobne budowle widzieliśmy w Bucharze i Samarkandzie, ale tam jest tego mniej i w nie tak dobrym stanie. Tutaj kupujemy pierwsze widokówki i zaraz wysyłamy do znajomych, bo znaleźliśmy też pocztę. W podcieniach znajduje się pełno sklepików, głównie z pamiątkami, i do takiego sklepu zostaliśmy zaproszeni na herbatę. Młody Irańczyk okazuje się niezwykle sympatyczny i przy okazji nie próbuje nam niczego sprzedać. Dziwi się, że jesteśmy z Polski, bo takich turystów tu jeszcze nie spotkał. Dalej włóczymy się po mieście. Kupujemy, polecane przez LP, fereni – deser, coś jak nasz budyń, ale dużo lepsze, 4tys/2 porcje. Znów meczet, szkoła koraniczna i mamy południe. Upał nie pozwala na dłuższe zwiedzanie, więc wracamy do hotelu. Po drodze wstępujemy do sklepu, gdzie, pozwolono nam skorzystać z darmowego Internetu. Za darmo dostaliśmy też chleb w piekarni. Jednak mili ci Irańczycy. Kupujemy proszek do prania i dziś mam możliwość wyprać brudne ciuchy. W pokoju zajadamy się chlebem i arbuzem. Po południu dalsze zwiedzanie miasta, ponoć największy meczet w Iranie, pałac przy głównym placu, tutaj miejscowa kobieta pokazuje nam miejsce w narożniku sali, gdzie szepcząc twój głos słychać po drugiej stronie. Sprawdziliśmy, działa. W ten sposób podsłuchiwano osoby

piękne mozaiki w meczetach

nieświadome tego zjawiska. Idziemy na taras, skąd rozpościera się widok na plac Imama. Widoki super. Tutaj jesteśmy atrakcją turystyczną dla miejscowych, filmują i fotografują nas. Często zdarza się w Iranie, że podchodzą miejscowi i proszą o możliwość fotografowania nas. W końcu tak jak Irańczycy siadamy na trawniku na placu i odpoczywamy. Wokoło mnóstwo odpoczywających ludzi, siedzą porozkładani na kocach, coś gotują i jedzą. Dziwny sposób spędzania wolnego czasu. Jakub poszedł kupić fereni, bardzo nam to smakuje. Isfahan dla Irańczyków jest tym czym dla nas Kraków. Dużo ich przyjeżdża do tego miasta. Tutaj widzimy pierwszych ludzi na rowerach i o dziwo nawet dziewczyny. Dopiero tutaj zwróciłam uwagę na to, że kobiety noszą malutkie dzieci na rękach i nie używają wózków. Wózek może widziałam z 3 razy. Czas miło płynie, idziemy do tradycyjnej irańskiej czajhany na herbatę.

mamy fajno towarzystwo przy herbacie

Sami miejscowi. O dziwo nawet trochę kobiet. Dosiada się do nas młode małżeństwo z koleżanką. Dziewczyny śliczne, jak malowane, czego nie można powiedzieć o chłopaku. Są bardzo sympatyczni, ciekawi świata. Wypytują nas o Polskę, Europę i o wszystko, co ich ciekawi. Umawiamy się z nimi na jutrzejszy dzień, wymieniamy adresy. Wracając do hotelu /jest już późno i ciemno/, słyszymy na ulicy język polski. Okazuje się, że spotkaliśmy grupę Polaków pracującą w Iranie już od dwóch lat. Miło pogadać z rodakami. Wymieniamy się wrażeniami.

pełno tu błękitnych kopuł

09.09 – śniadanie, to samo co wczoraj. Tutaj spotykamy Francuzów, których spotkaliśmy w

autobusie do Yazd. Iran to widocznie małe państwo!! Dziś planujemy zobaczyć słynne mosty w Isfahanie. Pierwszy most 44 łuków /chyba tak się nazywa/. Mamy dużo

przy moście w Esfahanie

szczęścia bo w rzece dużo wody. Czytałam relacje turystów, którzy nie mieli tego szczęścia co my, i w rzece walało się tylko pełno śmieci. Super most ale piękne to on /i inne/ wyglądą nocą. Kolorowo podświetlony. Cudo. Tuz przy moście rzeka jest wybetonowana i trochę sprytu trzeba żeby się tam przedostać i przejść w ten sposób na drugą stronę. Jakub brodzi po rzece a ja idę po moście. Tutaj też miejscowi robią sobie z Jakubem zdjęcia. Szkoda tylko, że w tak uroczym miejscu wala się tyle śmieci. Niestety śmieci w Iranie jest bardzo dużo. W tym są „lepsi” od nas. Dalej dzielnica ormiańska. Oglądamy kościoły ormiańskie i włóczymy się po dzielnicy. Niestety wstęp do kościołów płatny. Katedra ormiańska oblegana przez miejscowych turystów, tego się nie spodziewaliśmy. Bilet wstępu aż 30tys. Decydujemy, że Jakub wejdzie z kamerą a ja za nim poczekam. Jakub akurat dziś założył koszulkę z napisem Armenia i to pozwoliło mu zapłacić tylko 4tys. Dalej idziemy do ormiańskiej kawiarni gdzie piję pierwszą w Iranie kawę a Jakub je lody. Kawa taka sobie a lody świetne. Mam tylko nadzieję, że nie będzie po nich sensacji żołądkowych. Jak zwykle czas na odpoczynek. Wracamy do hotelu. Wczorajsze pranie prawie suche. Po 15.00 idziemy do miasta. Chcemy coś zjeść a później spotkać się z wczoraj umówionymi Irańczykami. Jemy obiad za 60tys. /szalejemy!!/, ryż, zapiekane bakłażany, pomidory, coś miejscowego o nazwie fesendżun – dobre, woda. Irańczycy spóźniają się prawie pół godziny. Już nie chcieliśmy czekać, ale w końcu przyszli. Zabierają nas samochodem na zwiedzanie miasta. Pałac 4 kolumn, oni kupują nam bilety, potem nad rzekę zobaczyć wczorajszy most i następne. Mosty już podświetlone, więc widoki super. Nasi Irańczycy muszą już wracać, umawiają się z nami na jutrzejszy

z poznanymi Irańczykami

dzień, że zadzwonią do hotelu. Fajnie spaceruje się po zmroku wzdłuż rzeki, ogląda mosty i podpatrujmy miejscowych, których jest bardzo dużo. Jak zwykle siedzą na trawnikach,

chodnikach, gotują potrawy, jedzą, i odpoczywają. W kawiarence internetowej sprawdzamy.

pocztę, kupujemy arbuza i wracamy do hotelu.

wieczór nad rzeką

10.09 – dziś planujemy kupić trochę pamiątek. Wybór duży i trudno podjąć sensowną

decyzję. Kupuję duży obrus /fajny, kolorowy/ do tego 2 okrągłe serwety, torbę na ramię, 4 małe serwetki za 40$. Tu nie ma problemu, można płacić w dolarach. Kto to będzie dźwigał do Polski?? Później jakieś miejscowe słodycze, próbowaliśmy – dobre. Jeszcze parę drobiazgów. Kupujemy też 1 piwo bezalkoholowe /legalnie alkoholu nie kupisz/, ohyda. Upały wyganiają nas z miasta. Kiedy najwyższa temperatura poza nami wracamy do zwiedzania. Jedziemy autobusem poza miasto do Świątyni Ognia. Wdrapujemy się na górę /wstęp 4tys/, nie ma tu nikogo, więc ja powalam sobie na zdjęcie chusty. Ale ulga. Świątynia to wielka ruina, ale widok stąd bardzo ładny. Znów wracamy autobusem. To nasz ulubiony środek lokomocji i do tego śmiesznie tani. Znów wracamy nad rzekę. Tu wstępujemy do klimatycznej czajhany na moście Czubi. Za czasów szacha to miejsce było zarezerwowane tylko dla niego i jego świty. Dobrze, że go nie ma, i my teraz możemy tu siedzieć. Z trudem znaleźliśmy wolny stolik i to jeszcze w najlepszym miejscu, bo w oknie. Stąd mamy widok na rzekę. Pijemy herbatę i palimy sziszę. Najlepsze miejsce na herbatę w całym Iranie. Jest nam trochę smutno, jutro stąd wyjeżdżamy. Jeszcze pożegnalny spacer po placu Imama, na kolację kupujemy chleb-lawasz, jogurt, woda. Jemy już w pokoju i spać.

11.09 – trochę nam żal tego miejsca, ale czas jechać dalej. Autobusem z przesiadką udajemy

się na dworzec autobusowy. Problem z kupnem biletu, a jeśli już jest to autobus bez klimatyzacji a upał jak cholera, więc nie chcemy ryzykować. W końcu kupujemy bilety za 30tys.IRL. O 11.20 wyjeżdżamy, autobus pełen „wypas”. Udało się. W Iranie istnieje dziwny zwyczaj wchodzenia do autobusu tuz przed odjazdem osób żebrzących i tym razem też tak było. Po drodze dali nam tylko soczek i to dobre. Już o 13.50 jesteśmy w Kaszan. Znów musimy poszukać pojazdu żeby dostać się do hotelu. Jakiś kierowca proponuje nam, że zawiezie nas za 1tys. Jedziemy. Jakie jest nasze zdziwienie gdy przy wysiadaniu facet nie chce od nas kasy. To się rzadko zdarza!!!. Bierzemy hotel „Golestan”, raczej nora, ale czysta pościel, cena 80tys /po targowaniu/, łazienka i kibel na korytarzu. Zostawiamy plecaki i idziemy zobaczyć co oferuje nam to miasto. Cudów do zwiedzania to tu nie ma, szybko oglądamy to co poleca przewodnik i decydujemy, ze nie nocujemy tylko jedziemy jeszcze dziś do Teheranu. Wracamy po plecaki, jest już inny facet, nie zna angielskiego, nie rozumie dlaczego wychodzimy i nie płacimy?? Za co mamy płacić, za to, że nasze plecaki leżały w jego hotelu. Szybko wychodzimy i łapiemy auto za 5tys. Na dworzec. Udało nam się. Podchodzimy do pierwszego autobusu i okazuje się, że jedzie o Teheranu, mamy wsiadać, nie mamy biletu, no problem. Autobus odjeżdża i tylko my jesteśmy pasażerami. Nic nie rozumiemy. Dopiero na peryferiach miasta wsiadają do niego ludzie, my siedzimy na pierwszym siedzeniu. Po drodze kontrola policyjna. Droga dobra, większość to płatna autostrada. Za przejazd płacimy 36tys. i o 16.40 jesteśmy znów w Teheranie. Stąd podchodzimy do metra i udajemy się do tego samego hotelu co ostatnio. Na szczęście w hotelu Mashad są wolne miejsca w tej samej cenie, czyli 50tys.IRL. Tu czujemy się prawie jak starzy znajomi.

12.09 – dziś mija miesiąc jak jestem w podróży. Ale ten czas leci. Pokój w hotelu ten sam

standard co wcześniej. Mała klitka, prawie bez okna, bo czymś zastawione, ale jest klima i to najważniejsze. Dziś chcemy kupić bilety na jutrzejszy pociąg do Zandijan. W banku wymieniamy 100$=892600IRL. Procedura wymiany pieniędzy jest dziwna. Chyba w tym samym banku wymieniamy trzeci raz dolary i za każdym razem proces ten wygląda inaczej. Raz chcą paszport, każą przejść z jednego okienka do drugiego, wypisują jakieś kwity, które nam nic nie mówią i trwa to dość długo. Tym razem baba wzięła dolary i nic nie sprawdzając podała miejscową walutę. Zauważyłam, że w większości urzędach obsługujących klientów pracują kobiety i to z nimi szybciej się dogadasz niż z facetami. Mamy na jutro bilety za 52tys. Jakub ma ochotę na kupno butów, ale nic nie kupuje bo tu wszystkie męskie buty mają ostre długie czubki. W Teheranie jak coś chcesz kupić to nie musisz biegać po całym mieście tylko idziesz do dzielnicy, która oferuje dany asortyment. I tak masz dzielnice z butami, ciuchami, częściami samochodowymi /w niej jest nasz hotel/, telewizorami itd. Wygodne. Posilamy się kurczakiem, frytkami, pepsi a właściwie miejscowa odmiana czyli zam-zam /wszystko na modę amerykańską/. Za 60tys wchodzimy do Muzeum Klejnotów – drogo, ale warte tych pieniędzy. Muzeum to istne cudo, koniecznie trzeba zobaczyć!!!! Klejnoty rodzin panujących, tutaj widać w jakiej żyli „biedzie”. Trudno to opisać. Już samo wejście do muzeum daje dużo do myślenia, kontrole, prześwietlanie wszystkiego. Wchodzi się do podziemi, drzwi pancerne. Masz do dyspozycji przewodników /wliczeni w cenę biletu/ mówiących w różnych językach /w polskim nie było/. Jesteśmy oszołomieni bogactwem a mamy świadomość, że to jest tylko część ich bogactwa. Po zwiedzeniu muzeum Jakub ma ochotę przejechać się do ostatniej stacji metra i dalej wybudowaną naziemną koleją podmiejską na peryferie miasta. Kolej ta to jakby przedłużenie metra. Dojeżdżamy do końcowej stacji i razem z pozostałymi pasażerami udajemy się na przystanek kolejki. Tu okazuje się, że powinniśmy mieć już zakupione bilety bo w tym miejscu tylko sprawdzają bilety a nie sprzedają. My takowych nie mamy. Osoba sprawdzająca mówi „no problem” i już jesteśmy w wagonie. Jedziemy „na gapę”. W Iranie takie pojęcie chyba nie istnieje, bo bilety wchodząc do metra oddaje się osobie sprawdzającej przy wejściu, a w autobusie kierowcy. W ten sposób wszyscy pasażerowie są bez biletów. Tak nam się spodobała ta jazda, że dojeżdżamy do końcowej stacji. Wagony czyste, klimatyzowane, pełen luksus. Na zewnątrz upał jak cholera a my odpoczywamy. Na peronie przechodzimy na drugą stronę, teraz kupujemy bilety i wracamy. Bilet ten jest też na metro. Na kolację kupujemy arbuza za 11tys. Drogo. Nie ma to jak arbuzy w Uzbekistanie. Tam były smaczne i tanie.

13.09 – wcześnie rano wstaliśmy bo znów musimy dojechać na dworzec kolejowy. Tym

samym autobusem co ostatnio. Ta sama procedura wsiadania do pociągu. Już jesteśmy w tym zaprawieni. Odjazd pociągu o 8.15. Pociąg pełen „wypas”. Siedzenia lotnicze, klimatyzacja. Obsługa naszego wagonu to chyba ze 4 osoby. Jak to bywa w irańskich środkach lokomocji trwa przesadzanie pasażerów mimo, że każdy ma numerowane miejsca. Nas nikt nie rusza. Tuż za naszymi siedzeniami obsługa pakuje chleb – lepioszki do woreczków foliowych a później roznoszą ten chleb z masłem, miodem pasażerom. Do tego woda i herbata. Pełen wypas. Tak można podróżować. Już o 12.35 jesteśmy w Zandjan. Prosto z dworca udajemy się do knajpy. Fajne miejsce ale nie możemy się dogadać. Mimo problemów językowych zamawiamy coś do jedzenia. Teraz musimy poszukać miejsce gdzie zatrzymują się przelotowe autobusy. Szybko odjeżdżamy, ale autobus to stare Volvo bez klimatyzacji. Odjazd o 13.40. Jesteśmy już coraz bardziej na północ, nie ma już upałów więc podróż nie jest uciążliwa. Droga górzysta, sporo tuneli, wokoło teren pustynny. Za przejazd płacimy 4tys. Kierowca jedzie trochę ryzykownie ale o 18.40 szczęśliwie dotarliśmy do Tebrizu. Znów targowanie z kierowcami i mamy auto za 5tys. Przy płaceniu facet chce już 15tys. Znów kłótnie, daliśmy mu 10tys. i odchodzimy. Już mam dość irańskich kierowców!!!. Mam nadzieję, że nie tylko nas tak naciągają??? Trochę czasu zajęło nam szukanie hotelu, bo albo drogi, albo nora. W końcu bierzemy pokój w hotelu Djahan Namo za 60tysIRL. Pokój czteroosobowy z umywalką /tylko zimna woda/. Mamy być sami w tej czwórce. Stan pokoju opłakany, okna duże zasłonięte jakimiś szmatami, nie da się ich zamknąć. Dobrze, że jesteśmy na piętrze. Pościel ostatnio zmieniana za szacha. Mamy jakiś stół i krzesła. Trochę martwi mnie brak klimatyzacji, ale szybko orientuję się, że tu już nie ma upałów. Wychodzimy do miasta, jest już ciemno. Wydaje nam się, że tu czuć bardziej zachód, większy luz i swoboda. Trafiamy na knajpę prowadzoną przez Turka, który serwuje dobry kebab. Nareszcie coś smacznego. Facet bardzo sympatyczny.

14.09 – w spaniu trochę przeszkadzały komary, ale dało się wytrzymać. Rzeczywiście noc

była przyjemna, chłodna. Mieszkańcy hotelu to sami miejscowi. Łazienka i kibel na korytarzu z tym, że do łazienki nikt oprócz nas nie chodzi. Łazienka to jakieś brudne dwa pomieszczenia, pełno pajęczyn, ściany odrapane ale z prysznica leci ciepła woda a to najważniejsze. Dziś planujemy odwiedzić miejscową informację turystyczną tak polecaną przez turystów, gdzie największą atrakcją jest pracujący tu Irańczyk o imieniu Naser. Rzeczywiście facet jest niesamowity, posługuje się kilkoma językami w tym nawet trochę po polsku. Chodząca encyklopedia tego terenu, wszystko załatwi. Oczywiście ma swoją cenę, ale turystom jest bardzo przydatny. Tu spotykamy dwóch chłopaków z Polski właśnie już wracających do kraju. Wymieniamy się wrażeniami. Oprócz tego spotykamy Chorwata, który razem ze swoją żoną jedzie przez Turkmenistan Uzbekistan, Kirgistan do Chin. Udzielamy mu trochę praktycznych informacji o krajach Azji Centralnej. Umawiamy się z nim na popołudnie do Kandovan. To taka irańska Kapadocja. Oczywiście samochód załatwia nam Naser. Cena 50tys/2 osoby. To jest dobra cena. Potem zwiedzamy odbudowywany po trzęsieniu ziemi meczet. Nic szczególnego. Potem znów do Turka na kebab, wita nas jak starych znajomych. O 14.00 razem z Chorwatami jedziemy do Kandovan. Podróż trwa godzinę. Tu już nie ma takiego pustynnego krajobrazu. Mimo, że dwukrotnie byłam w Kapadocji tu bardziej mi się podoba. Oczywiście Kandovan jest miniaturką tego co można

Kandovan

zobaczyć w Turcji, ale to miejsce zamieszkałe jest przez ludzi a nie nastawione na turystów. Chodzimy stromymi uliczkami, bez problemów zaglądamy do domostw, kobiety siedzą przed domami piorą dywany, suszą ziarno, pędzą kozy i osły. Tu toczy się zwyczajne wiejskie życie. Trochę widać miejscowych turystów ale obcokrajowców nie spotkaliśmy. Kobiety ubrane są w wielobarwne szmaty, oczywiście głowy zakryte. Nie jest tu tak czarno jak w innych miejscach. Tu warto było przyjechać. Super miejsce. W drodze powrotnej kierowca zaprasza nas do klimatycznej knajpy na herbatę. Mimo, że nie zna angielskiego jest bardzo kontaktowy i mimo bariery językowej jakoś się dogadujemy. Wracamy do informacji turystycznej o 19.15. Teraz Naser częstuje nas herbatą. Tu spotykamy Japończyka, dwie baby z Polski – iranistki z Uniwersytetu Warszawskiego. Razem z Chorwatami idziemy na kolację. Jedzenie już bardziej europejskie. Płacimy 15tys. Jakub jak zwykle poszedł do kawiarenki internetowej.

15.09 – noc chłodna, na szczęście upały już poza nami. Idziemy na przystanek autobusowy,

nie chcą nam sprzedać dwóch biletów tylko minimum cztery. . Podjeżdża autobus a my bez biletów. Kierowca, mimo braku biletów, każe nm wsiadać. Jedziemy bez biletów na dworzec kolejowy. Kierowca podwozi nas pod sam dworzec, dziękujemy, wysiadamy. Mamy szczęście do kierowców autobusów. Za 19tys. kupujemy dwa bilety do Dżolfy w tą i na powrót. Pociąg odjeżdża o 8.30. W przedziale jesteśmy sami. Po drodze dosiada się do nas policjant, który sprawdza nam paszporty, ale czyni to bardziej z ciekawości niż z obowiązku. Jest bardzo gadatliwy mimo, że mówi tylko parę zdań po angielsku. Jedziemy przez teren górzysty, ale góry raczej niewysokie. Zbliżamy się to terenu nadgranicznego, enklawy Azerbejdżanu – Nachiczewań. O 11.45 Dżolfa. Zaraz po wyjściu z pociągu wyłapuje nas policja i prowadzi na posterunek. Tu spotykamy tego policjanta z pociągu. Znów sprawdzają nam paszporty /przypomina nam się Kazachstan/, ale czynią to też z ciekawości. Zainteresowani są wszystkimi pieczątkami. Cos tam notują w swoich zeszytach. Po całej tej „kontroli” pytają się czy nie potrzebujemy auta do kościoła Św. Stefana. Chętnie korzystamy z propozycji i po chwili już jest samochód. Policjanci negocjują cenę 40tys i na taką się zgadzamy. Jedziemy cały czas wzdłuż granicy byłego ZSRR. Granica kiedyś i teraz chyba dobrze strzeżona, za rzeką graniczną widać płot i co kawałek budki strażników. Mimo, że to totalne odludzie. Tędy też biegnie linia kolejowa, która teraz tylko obsługuje ruch lokalny.. Naszą drogę otaczają wysokie góry. Niesamowita sceneria. To w tym niedostępnym krajobrazie ulokowano kiedyś kościoły, które my dziś chcemy zobaczyć. Wjeżdżamy teraz w wąską drogę, która prowadzi tylko do kościoła. Zdziwienie budzi fakt, że kraj muzułmański a

w drodze do kościoła św. Stefana

tylu irańskich turystów i do tego jeszcze przy kościele trwają prace konserwatorskie. W drodze powrotnej oglądamy jeszcze stary kościół ormiański, ponoć wykorzystywany przez pasterzy. Po dojechaniu do miasta kierowca jeszcze obwozi nas po mieście, podjeżdża do przejścia granicznego i zawozi nas do centrum. Trochę ta jego życzliwość budzi nasze obawy co do wysokości rachunku, ale przy płaceniu facet bierze tylko tyle ile było umówione. Są też porządni kierowcy!!. W centrum jemy obiad, kurczaka z ryżem. W miasteczku widać rosyjskie napisy co świadczy o bliskości granicy. W tym mieście też tak jakby bliżej Europy. Wracamy pociągiem o 15.45. Do naszego przedziału wsiada gruba baba cała na czarno i owinięta jeszcze czarną szmatą a razem z nią jakiś facet. Po chwili przychodzi „nasz” policjant, ten który rano z nami jechał i zabiera naszych współpasażerów. Jesteśmy sami. Dalej dosiadają się do nas trzej faceci ale za chwilę „nasz dzielny” policjant zabiera ich z naszego przedziału. Dalszą drogę odbyliśmy sami. W Tebrizie jesteśmy o 18.15. Autobusem podjeżdżamy do informacji turystycznej. Znów spotykamy się z Chorwatami, pijemy herbatę i prosimy Nasera żeby zaprowadził nas do czajhany takiej odwiedzanej przez miejscowych. Oczywiście nasze życzenie jest dla niego rozkazem. Miejsce klimatyczne. Siedzą tu tylko faceci i nie przeszkadza im, że kobieta tu przyszła. Zajęci są paleniem fajki, rozmowami. Niesamowite miejsce i niesamowita atmosfera. My oczywiście też fundujemy sobie fajkę a jako jednorazowy ustnik dano nam kawałek zwiniętej gazety. To już ostatnia fajka w Iranie.

pamiątkowe zdjęcie z Naserem

16.09 – rano budzimy się trochę pogryzieni przez komary ale co tam, to już ostatnia noc. Dziś

wsiadamy do pociągu jadącego do Istambułu. Bilety zakupiliśmy wcześniej w Teheranie. Już o 7.25 wychodzimy z hotelu. Znów jedziemy autobusem bez biletu i do tego z tym samym kierowcą co wczoraj. Podwozi nas pod dworzec i macha na pożegnanie. W pobliżu dworca tuż przy chodniku ktoś rozbił sobie namiot i tak pewnie spędził noc. Nie przeszkadzało mu, że ruch samochodów duży. Ktoś miał fantazję. Przed wejściem na peron sprawdzają bilety, paszporty i bagaże /naszych plecaków nie sprawdzali/. Wsiadamy do pociągu a w naszym przedziale czteroosobowym siedzi już baba i jakiś facet. Mają pełno bagażu oraz 2 wielkie melony, skrzynkę winogron. Po co to im na drogę?? Robią dużo zamieszania, głośno rozmawiają, kręcą się, rozpakowują bagaże później znów przekładają wszystko z jednej torby do drugiej. Ładnie zapowiada nam się podróż. Wagon sypialny ładny, czysty, klimatyzowany. Odjeżdżamy o 8.35. Po dwóch godzinach jazdy w miejscowości Salmas odprawa paszportowa, ale tylko irańska bo do granicy tureckiej jeszcze daleko. Jechaliśmy cały czas przez teren górzysty, mało zamieszkały. Widoki super. Przy odprawie okazuje się, że wszyscy pasażerowie muszą wysiąść z pociągu, wagony zostają zamknięte i z paszportami wchodzimy na teren dworca gdzie do jednego okienka ustawiają się dwie kolejki, w jednej faceci w drugiej baby. Porządek musi być. Po kolei podchodzimy do faceta, który ogląda paszporty i je zabiera. Kiedy już wszyscy oddali swoje paszporty czekamy na dalszy bieg wydarzeń. Czas płynie, a my nie wiemy kiedy pojedziemy dalej i czy to jest normalka, że tyle czasu nie oddają nam paszportów? Cierpliwie czekamy. Jakub poszedł nawet kupić do piekarni /tak jak większość pasażerów/ cieplutki, dobry chleb – lawasz. Smakuje nam bardzo a to pewnie dlatego, że jesteśmy głodni. Po prawie dwóch godzinach jako pierwsi dostajemy paszporty no i w drogę. Jednak przed wejściem do wagonów znów sprawdzają paszporty. Nasi współpasażerowie znowu się przepakowują. Po jaką cholerę!!!. Po 2,5godz. postoju o 13.10 ruszamy. Droga robi się jeszcze bardziej widowiskowa, wysokie góry, mosty, tunele. Coś niesamowitego. O 14.45 docieramy do granicy tureckiej. Stacja kolejowa położona wysoko w górach i wokoło oprócz gór nic nie widzimy. Cofamy zegarek o1,5h /taka jest różnica czasu między Iranem a Turcją/. Ja już pozwoliłam sobie na luksus zdjęcia chustki, nareszcie. Znów, podobnie jak na granicy irańskiej, z paszportem wszyscy opuszczamy wagony. Irańczycy ustawiają się do odprawy paszportowej /oni nie potrzebują wiz/, a my próbujemy dowiedzieć się gdzie możemy kupić wizy. Trochę było problemów z dogadaniem się, ale już nas prowadzą do małego budynku przy stacji kolejowej. Tu malutki sympatyczny Turek sprzedaje nam wizy 30$/2 wizy. Teraz musimy ustawić się w kolejkę żeby dostać stempel graniczny. Czekamy cierpliwie a tu przychodzi ten Turek, który sprzedał nam wizy, zabiera nam paszporty i sam stawia pieczątki, nie musimy czekać. Miło nas witają w Turcji. Ja udaję się w poszukiwaniu kibelka, który okazuje się niestety zamknięty, wracam a tu nigdzie nie ma Jakuba. Szukam go, okazuje się, że Jakub został zaproszony przez pograniczników na herbatę. Mnie też wołają. Pytam się o toaletę i zaraz zaprowadzają mnie to ich kibla. Jeszcze wymieniamy u nich 20$ = 25,6YTL/kurs niezbyt korzystny/, ale chcemy mieć trochę lirów żeby na pierwszej stacji kupić sobie wreszcie piwo. Jesteśmy jedynymi obcokrajowcami w całym pociągu, reszta to Irańczycy lub Turcy. O 15.55 /z godzinnym opóźnieniem/ ruszmy. Jeszcze kontrola paszportów, do naszego przedziału wchodzi ten Turek co sprzedawał nam wizy więc tylko machnął ręką i poszedł dalej. Jesteśmy w Turcji. Nasi

Turcja - tuż po przekroczeniu granicy

towarzysze podróży znów się rozpakowują i gadają głośno tak jakby byli sami w przedziale. Resztę kasy irańskiej wydajemy w wagonie restauracyjnym na kurczaka z ryżem. Ja wracam do przedziału a Jakub jeszcze zostaje. Wraca po dłuższym czasie i opowiada mi, że spotkał Irankę mieszkającą od lat w USA, wracającą przez Istambuł do Ameryki. Młoda kobieta jest żoną Amerykanina, opowiadała wiele niesamowitych historii o Iranie. Korupcja na porządku dziennym, brak poszanowania praw człowieka, wszechobecna policja, szerzący się islam itd. Dopiero ona uświadomiła nam wiele spraw, których będąc turystą nie zauważasz. To właśnie ona już na granicy tureckiej była bez chusty. Reszta kobiet jeszcze zakryta. Dopiero im dalej w kraj turecki, to kobiety zaczęły zdejmować chusty, długie rękawy. Tu dopiero mogą być wolne. Przejeżdżamy przez tereny zamieszkałe przez Kurdów. Cały czas gór, góry. Obsługa pociągu przynosi nam soczek i ciacho. O 18.00 dojeżdżamy do Van. Tu wysiadamy z pociągu razem z bagażami czekamy na prom. Linia kolejowa z Iranu zbudowana jest tylko do Jeziora Van, przez jezioro należy przepłynąć promem, a po drugiej stronie jeziora wsiada się już do pociągu tureckiego. Prom się spóźnia /co nie spóźnia się w tych stronach ??/, ale o 19.00 siedzimy już na promie. Żałujemy tylko, że już prawie ciemno i niewiele widzimy. Prom ma dość wygodne siedzenia więc można trochę na siedząco pospać. O 20.20 odbijamy od brzegu. Trochę trwał załadunek dwóch wagonów towarowych, które płyną razem z nami. Wokoło ciemno, tylko na okolicznych wzgórzach widać palące się gdzieniegdzie światła. Jakub spotkał parę z Niemiec, która przyjechała do Van na rowerach z Iranu. Teraz płyną razem z nami, ale nie wiedzą czy uda im się wsiąść do pociągu bo nie mają biletów. Prowadzą nocne rozmowy razem z tą Iranką mieszkającą w USA. Ja próbuję spać ale jest to trudne. Te 4godz. drogi trochę męczące.

17.09 – o 1.20 dobiliśmy do drugiego brzegu. Znów trochę czekamy na turecki pociąg ale o

1.50 już wygonie siedzimy w naszym przedziale. Cieszymy się, że zmieniło nam się towarzystwo w przedziale. Tym razem z nami podróżuje młode irańskie małżeństwo jadące na wakacje do Turcji. Chłopak studiował na Węgrzech, dziewczyna rok w Moskwie. Są to nowocześni, wyzwoleni młodzi ludzie. Teraz tylko marzymy o spaniu. Rano, mimo krótkiej nocy, budzimy się wypoczęci. Fajnie się spało. Ja i Jakub bardzo lubimy jazdę sypialnym pociągiem. Idziemy na śniadanie do wagonu restauracyjnego. Bierzemy jeden zestaw śniadaniowy, chleb-kawiorek, miód, masło, ogórek, oliwki, ser biały, 2 herbaty – wszystkiego mało za 5YTL. Było jeszcze jajko ale Jakub dwukrotnie je wymieniał i tak nie dało się tego zjeść. W pociągu miło płynie czas. Przejeżdżamy cały czas przez malownicze góry, tunele, mosty. Pociąg zatrzymuje się co dwie trzy godziny. Postoje trwają czasem nawet pół godziny.

Jakub z poznaną Iranką i Niemcem

W czasie postojów pasażerowie wychodzą, robią zakupy, myją się na dworcu. Właściwie nikt nie przejmuje się pozostawionym w przedziałach bagażem, tylko ja stoję na korytarzu i pilnuję naszych plecaków. Podczas pobytu w Teheranie spotkany Polak /ten co jechał do Afganistanu/, naopowiadał nam tyle o niebezpieczeństwie podróżowania po Turcji pociągami, że teraz jestem przeczulona. Nasza podróż pociągiem była bardzo spokojna, bezpieczna i wygodna żeby nie powiedzieć luksusowa. Jeśli ktoś zastanawia się czy odbyć taką podróż z Istambułu do Teheranu lub odwrotnie to gorąco polecam. Nie wiem jak jest w innych pociągach ale my tylko miło wspominamy tą podróż. Ludzie bardzo życzliwi, jak tylko nas spotkali na korytarzu lub w wagonie restauracyjnym zaraz zaczepiali, pytali się skąd jesteśmy, dokąd jedziemy? itd. Kiedy Jakub powiedział jednej młodej Irance, że my to bardzo mało zabraliśmy jedzenia na drogę, po chwili ta dziewczyna przyniosła nam talerz jedzenia do przedziału. Gdzie coś tak miłego może spotkać podróżnego w Europie?? Dziewczyna ta pierwszy raz wyjechała z Iranu i nie mogła się nacieszyć brakiem chusty na głowie swobodnym ubiorem, jechała z siostrą i rodzicami do Ankary na spotkanie z siostrą mieszkającą w Holandii a przylatującą na wakacje do Turcji. Takie to historie i opowieści słyszeliśmy w pociągu. Podróż niezwykle kształcąca bo obcowaliśmy cały czas z Irańczykami i słuchaliśmy ich opowieści. Wieczorem w wagonie restauracyjnym mała impreza, gra głośna muzyka, sami faceci tańczą. Coś niesamowitego.

Opis wyprawy do Armenii i Iranu

12.08 – 23.09 2005r. – część III

Turcja i powrót do domu

18.09 – rano o 9.10 wjeżdżamy do Ankary. Kiedyś tu już byłam i to miasto wydawało mi się

szare, smutne a tu teraz wjeżdżamy do miasta przez ładne kolorowe osiedla domków jednorodzinnych. Tu żegnamy naszych współpasażerów, wymieniamy się adresami. Mili

to z nimi dzieliliśmy przedział

ludzie. Na dworcu Jakub kupuje 2 piwa, które zaraz wypijamy. Po takiej długiej przerwie fajnie smakuje alkohol. Pociąg odjeżdża o 9.50, cały czas mamy spóźnienie. Idziemy na śniadanie, to samo co wczoraj ale zawsze cos jest w żołądku. Teraz już w wagonie prawie pusto, większość ludzi wysiadła. Na trym ostatnim odcinku drogi pociąg przyspieszył. O 17.30 Istambuł. Tym pociągiem przyjechali też poznani Niemcy i teraz razem czekamy na prom. Promem przedostajemy się na drugą stronę Bosforu i już Europa. Rozstajemy się z Niemcami i idziemy do dzielnicy Sułtan Ahmed poszukać czegoś do spania. Jest godz. 18.50. Trochę czasu zajęło nam poszukanie czegoś taniego. Od ostatniego naszego pobytu w Istambule noclegi, niestety, podrożały. Nie chce nam już się więcej szukać i bierzemy hotel Monit 23$/za 2 osoby. Pokój 6-osobowy bez łazienki ale wytargowaliśmy w tej cenie śniadanie. Pokój czysty, czyściutka pościel. Łazienka na korytarzu, trochę syfiasta. Szybka kąpiel i idziemy na kolację. Szczególnie ja marzyłam o tej chwili kiedy w Istambule coś dobrego zjem. Tu już szok cenowy, pełno turystów ale mimo tego to miasto ma coś co mnie urzeka. Czuję się jak byłabym blisko domu. Jemy kolację za 17$. Tu już europejskie ceny.

pierwszy normalny posiłek w Istambule

Jeszcze wieczorny spacer, oglądamy Błękitny Meczet i Agia Sophia, oświetlone wyglądają bajecznie. Uwielbiam to miejsce, szczególnie wieczorem. O 22.30 wracamy na nocleg. W naszym pokoju jesteśmy sami.

19.09 – nad ranem przyszedł jakiś chłopak, ale cichutko położył się spać i do nas się nie

odezwał. Jemy śniadanie wliczone w cenę noclegu. Śniadanie przy stoliczkach wystawionych na ulicy. Dostaliśmy chleb – w dużej ilości, jajko, masło, dżem, serek topiony, w ilości nieograniczonej herbata. Nareszcie cos normalnego do jedzenia. Postanawiamy, że zostajemy jeszcze jedną noc w Istambule. Chcemy jednak poszukać sobie innego hotelu. Idziemy w kierunku dworca kolejowego i tu natrafiamy na nowo oddany hotel Hurriyet za 25$/2 osoby z łazienką, śniadanie wliczone w cenę. Pokoik bardzo ładny, czysty, łazienka również. Wracamy po bagaże i przenosimy się do tego hotelu. Do tego jeszcze mamy bardzo blisko dworzec kolejowy, z którego jutro odjeżdżamy. Dzień planujemy spędzić na spokojnym włóczeniu się po mieście bez większych ambicji na zwiedzanie. Wymieniamy 50$ = 66,75YTL, kurs lepszy niż na granicy. Na Bazarze Egipskim robimy małe zakupy, mimo dużej ilości turystów to miejsce mnie przyciąga. Potem Błękitny Meczet, tu słuchamy popisu muezina. Teraz czas na oczekiwaną długo kawę. O jak smakowała i to jeszcze w takim miejscu. Potem na ulicy kupujemy owoce, pomidory, brzoskwinie i wracamy do hotelu gdzie wszystko szybko zjadamy. Bardzo brakowało nam w Iranie owoców. Wracamy do miasta, Topkapi drogo nie wchodzimy. Dalsza włóczęga po mieście. Jeszcze fajka i piwo za 4YTL. Robimy zakupy na jutrzejszą podróż. Jemy kolację za 11YTL. Wracamy do hotelu.

Istambuł z widokiem na Bosfor 1

20.09 – Jakub rano poszedł kupić bilety do Kapykule za 20YTL. Na śniadaniu spotykamy

trzech młodych ludzi ze Słowacji. Oni chcą jechać do Grecji. O 8.30 wyjeżdżamy. Pogoda pochmurna. Ładne widoki mamy z pociągu na miasto i cieśninę. Zegnamy Istambuł.

na granicy turecko-bułgarskiej

W pociągu mało ludzi. O 14.25 jesteśmy przy granicy bułgarskiej w Kapykule. Teraz pieszo do przejścia granicznego. Odprawa paszportowa po stronie tureckiej jak i bułgarskiej bez problemów. Pieszo tylko my przechodzimy granicę. 0 15.15 jesteśmy w Bułgarii.

Wychodzimy na szosę i łapiemy stopa. Pierwszy TIR zatrzymuje się. Mamy szczęście. Jedziemy z sympatycznym Turkiem. Nie możemy się z nim dogadać, ale miło nam się podróżuje. Droga dobra, około 130km przed Sofią wjeżdżamy na autostradę. Po przejechaniu 30km autostradą kierowca zjeżdża na parking dla TIR-ów i idzie coś zjeść. Woła nas ze sobą. Nie wiemy, co zrobić, bo nie wymieniliśmy żadnych pieniędzy, ale spróbujemy zapłacić w $ lub Euro. Okazuje się, że jest to knajpa z turecką obsługa nastawiona na tureckich kierowców jadących na zachód. Duży wybór jedzenia, wszystko wygląda apetycznie. Pytamy się czy możemy zapłacić w $ „no problem”. Siadamy razem z naszym kierowcą i zamawiamy 2 czorby – to takie smaczne zupy. Do tego kurczaka z grilla zapiekanego razem z pomidorami, czosnkiem, papryką. Do tego dają plastry cytryny i duże ilości zielonej pietruszki. Jeszcze zamówiliśmy sałatkę, czyli drobno pokrojona cebula, papryka, pietruszka, wymieszane z oliwą. Gdybyśmy wiedzieli, że dają tak potężne porcje zamówilibyśmy tylko jedną porcję. Wszystko było bardzo smaczne i bardzo ostre. Kiedy kierowca zorientował się, że nie zamówiliśmy nic do pici zaraz dla nas zamówił wodę. Kiedy przyszło do płacenia za obiad,

obiad w towarzystwie tureckiego kierowcy

kierowca wyjął 20 Euro i zapłacił również za nas. Daję mu 10$ /tyle miałam drobnych/, ale odpycha moje pieniądze. Nie chce ich wziąć. W ten oto sposób zostaliśmy niespodziewanie ugoszczeni przez sympatycznego Turka. Kto by się czegoś takiego spodziewał? Jedziemy

w drodze do Sofii

dalej. Mijamy Sofie, tu już koniec autostrady. Jedziemy do granicy z Serbią. Po drodze mamy jeszcze stresujący incydent. Otóż zostaliśmy zatrzymani przez bułgarską policję. W ubiegłym roku jechałam samochodem przez Bułgarię /www.balkany2004.republika.pl/ i nasłuchałam się o nieprzekupnej obecnie policji w Bułgarii. Już zaczęłam sobie wyobrażać ile zapłacimy mandatu, bo przecież w szoferce siedzą trzy osoby a nie dwie. Policjanci sprawdzili dokumenty kierowcy a potem pytają się o nasze paszporty. Skąd jedziemy i dokąd? Co Jakub robi? Co studiuje? Kiedy dowiedzieli się, że stosunki międzynarodowe to jeden mówi „ty budziesz minister”. Rozmowa była prowadzona w języku polsko-bułgarsko-rosyjskim. Okazali się sympatyczni i po chwili życzą przyjemnej podróży. Udało się. Około 21.00 jesteśmy na granicy. Tu żegnamy się z naszym kierowcą, bo choć on jedzie dalej w interesującym nas kierunku to nie wie ile godzin będzie stał na granicy? Szybko i bez problemów przechodzimy pieszo granicę i o 21.20 jesteśmy w Serbii. Jest już dużo chłodniej. Zakładamy cieplejsze ciuchy. Tu również próbujemy stopa i znów pierwszy TIR zatrzymuje się. Tym razem również turecki kierowca jadący do Nis. Ten mówi trochę po niemiecku. Częstuje nas owocami. Niestety podróż nasza kończy się na dużym parkingu parę kilometrów przed Nis. Jest noc 23.30. Co teraz mamy ze sobą zrobić? Próbujemy dalej łapać stopa, ale nic nas nie chce zabrać, większość TIR-ów zjeżdża na parking. Przy parkingu jest knajpa, tu dowiadujemy się, że w odległości 3km jest motel. Nie mamy innego wyjścia trzeba poszukać czegoś do spania. Idziemy wzdłuż drogi. Wydaje nam się, że przeszliśmy już 3km a tu nie ma żadnego motelu. Widzimy jakiś warsztat samochodowy i palące się światło. Pytamy się jak daleko do motelu? Teraz do motelu jak chcecie się przespać to możecie tu na zapleczu. Pokazują nam kantorek tuż przy warsztacie. Ogólnie speluna, jakiś tapczan i wokoło bałagan. Po krótkim zastanowieniu decydujemy, że do rana tu się prześpimy, bo to tylko parę godzin. Szkoda kasy na motel. Miejsce to budzi nasze wątpliwości, więc plecaki stawiamy przy głowach i w ciuchach kładziemy się spać. Śpimy około 1,5godz. Po tym czasie przychodzi do nas jeden z tych mechaników, niestety mocno podpity, robi niedwuznaczne propozycje, robi się agresywny. Z Jakubem szybo postanawiamy stąd się ewakuować. Wstajemy, bagaż na plecy i uciekamy. Za nami wychodzi ten drugi mechanik, ten już trzeźwy i miły i informuje nas, że ten motel to już niedaleko.

21.09 – do motelu docieramy o 3.00 rano. Wpuszcza nas młody chłopak, dobrze mówiący po

po angielsku. Cena za nocleg to 25$. Nie za 3-4godz. noclegu to stanowczo za dużo. Pytamy się czy moglibyśmy tu gdzieś na podłodze do rana się przespać. Nie ma problemu. Pozwala nam skorzystać z łazienki, częstuje nas herbatą. W stołówce kładziemy się na zestawione krzesła i zasypiamy. W tej niezbyt wygodnej pozycji dotrwaliśmy do rana. Było nam zimno. Znów wrzucamy coś ciepłego na siebie. Już o 6.15 wychodzimy. Cofamy zegarki o 1godz. Wracamy na ten wczorajszy parking z nadzieją, że tam złapiemy jakiegoś stopa. Niestety dziś szczęście nas opuściło. Po 2,5godz. czekania rezygnujemy. Postanawiamy

w oczekiwaniu na stopa

dojechać czymś do Nis i stamtąd dalej autobusem lub pociągiem. Nie mamy miejscowej waluty, to problem, czym zapłacić za autobus, bo właśnie autobusem próbujemy się zabrać. Wsiadamy i mówimy, że nie mamy dinarów tylko $. Kierowca macha ręka i każe wsiadać i tak to za darmo dojechaliśmy do Nis. Tu wymieniamy 40$=2761 dinarów. Kupujemy bilety do Nowego Sadu za 1720 dinarów. Tu dają nam żetony na wejście na dworzec. Okazuje się, że nie każdy może wejść na dworzec, lecz tylko osoby posiadające bilety lub też osoby, które kupią specjalny żeton /tak jak kiedyś u nas peronówka/. Jemy hamburgery za 140 dinarów i o 10.50 siedzimy w autobusie. Okazuje się jeszcze, że za bagaż należy jeszcze zapłacić 40 dinarów. Jest zimno, zaczęło padać. Podróż trochę przespaliśmy i o 15.30 jesteśmy w Nowym

w Nowym Sadzie

Sadzie. Tu mamy zarezerwowany darmowy nocleg z Hospitality Club, ale umówieni jesteśmy dopiero na wieczór. Wymieniamy 10$=690,35 dinarów. Mam dużo czasu, więc postanawiamy zobaczyć trochę miasto. Mamy problem z bagażem, bo nigdzie nie chcą nam go przyjąć na przechowanie, w końcu udaje nam się to w zakładzie krawieckim. Już bez bagaży chodzimy po mieście. Wstępujemy na kawę i lody za 100 dinarów. Nowy Sad to ładne, zadbane miasto. Pełno kawiarenek, restauracji. Mnóstwo ludzi spacerujących wieczorem po mieście. W informacji turystycznej profesjonalna obsługa, dostajemy trochę broszurek o mieście. Idziemy nad Dunaj i dalej na zamek. Widzimy zniszczony most, to „pamiątka” po nalotach NATO. Wracamy do centrum, Jakub zamawia sobie piwko w fajnej knajpie i nawet nie zauważyliśmy, że już wieczór. Odbieramy nasze plecaki, pięknie dziękujemy i udajemy się na spotkanie z chłopakiem, u którego mamy zarezerwowany nocleg. O 1915 spotykamy się z tym chłopakiem i udajemy się do jego mieszkania, które znajduje się w bloku. Mieszkanie jednopokojowe, chłopak mieszka sam. Tu coś jemy, trochę rozmawiamy i po kąpieli /dziś była nam konieczna/ idziemy spać. Ja śpię z Jakubem na jednym tapczanie, on na drugim.

22.09 – o 5.00 pobudka. Wczoraj zamówiliśmy taksówkę na dworzec na godzinę 5.30. Rano

jeszcze wymiana adresów, podziękowanie i taxi już czeka. Pogoda paskudna, zimno i pada. Jeszcze nie tak dawno marzyliśmy o takiej pogodzie. Aż dziwne nam się wydaje, kiedy taksówkarz włączył licznik i skasował tyle ile pokazał licznik, czyli 100 dinarów. Gdzie te czasy, kiedy prawie z każdym kierowcą trzeba było się kłócić? Kupujemy bilety na autobus za 1080dinarów do Szegedy o już Węgry. Jakub jeszcze na dworcu kupuje hamburgera i wodę za 145 Dinarów. O 6.00 wyjeżdżamy /bagaż 80 dinarów/. Całą drogę pada, jest zimno. O 8.35 granica serbsko w miejscowości Horgosz. Szybko pieczątka w paszporcie i przejście po stronie węgierskiej w Röszke. Przed nami 4 autokary. Mimo, że to Unia to nikt tu się nie spieszy, czuję się jak na przejściu na Ukrainę. Staliśmy tu godzinę. Zebrali paszporty, po chwili je przynieśli, później zaglądają do bagaży, wchodzą do autobusu i też wszędzie patrzą. Po przekroczeniu granicy jeszcze jakiś postój /tu wymieniamy 30$=5550HUF/. O 10.00 jesteśmy w Szeged. Pogoda znacznie lepsza. Wysiadamy na przedmieściach i pieszo dochodzimy do dworca kolejowego, który jest w trakcie remontu. Na kupno biletów brakuje nam pieniędzy. Próbujemy wymienić dolary, ale tu nie ma takiej możliwości. Na nasze szczęście okazało się, że w kasie można płacić kartą. Część płacimy kartą /czyli

tym pociągiem docieramy do Budapesztu

2200HUF/ a część gotówką /czyli 4000HUF/. Starcza nam jeszcze na ciastka i wodę. Pociąg odjeżdża o 11.20. Pogoda coraz lepsza. O 14.00 Budapeszt. Kupujemy bilety na metro za 370HUF i jedziemy na dworzec Kaleti. Zostawiamy bagaże za 1200HUF. Na dworcu i

Budapeszt

cinkciarza wymieniamy 10$=1700HUF /oszukał nas, w banku był lepszy kurs/. W banku wymieniamy 35$ na korony słowackie, czyli mamy 1020ks. W kasie biletowej kupujemy bilety na przekroczenie granicy węgiersko-słowackiej za 500HUF. Jeszcze bilety na metro i jedziemy do Budy. Tu trochę zwiedzamy i obiecaliśmy sobie w Budapeszcie dobre żarcie a ja jeszcze kawę. Niestety miasto jest drogie. W fajnym miejscu tuż przy Dunaju wchodzimy do knajpy. Niestety nie możemy płacić kartą, już zrezygnowani wychodzimy, ale pytamy się czy przyjmą $, nie ma problemu. Zamawiamy kawę, Jakub piwo, kurczaka, kotlet, sałatkę, płacimy 27$. To już Europa, ceny nie dla nas. Wracamy na dworzec, odbieramy plecaki i na peron. Pociąg nasz ma małe opóźnienie. O 18.10 wyjeżdżamy.

a tym do Poznania

Mamy miejsca siedzące. Jedziemy pociągiem do Warszawy. Bilety kupiliśmy tylko do granicy i konduktorka czepia się nas, bo słyszy, ze jesteśmy obcokrajowcami, wie, że jedziemy dalej a nie mamy biletów międzynarodowych. Kupno biletów do granicy, potem u konduktora albo na przejściu dalej jest dużo tańsze niż kupowanie od razu biletu docelowego. Niestety największy problem z tym jest właśnie na Węgrzech. W naszym przedziale siedzi z nami Węgier mówiący po polsku i zagaduje tą konduktorkę, mówi że ona nie będzie już robiła problemów. O 20.45 granica w miejscowości Rajka, wchodzą pogranicznicy węgierscy i słowaccy, rzut oka na nasze paszporty i idą dalej. U konduktora słowackiego kupujemy bilety do granicy polskiej /tym razem bez problemów/ za 880ks. O 21.40 wyjeżdżamy z Bratysławy.

23.09 – o godz. 2.15 jesteśmy już na granicy słowacko-polskiej. Już w Zwardoniu u

polskiego konduktora kupujemy bilety do Poznania za 99,60zł/2 bilety. Po 6 tygodniach znów Polska. Niestety okazało się, że ten Węgier, co zagadał węgierską konduktorkę powiedział nam, że dał jej łapówkę, na nasze 88zł. Nie jesteśmy pewni czy rzeczywiście tak było, ale z drugiej strony to nie mamy podstaw żeby mu nie wierzyć. Daję mu kasę, ale trochę jestem zła na niego, że w ten sposób to rozegrał, bo gdyby baba się uparła to w najgorszym wypadku wyrzuciłaby nas z pociągu na granicy a my weszlibyśmy zaraz do innego wagonu, bo ona dalej nie jechała tylko do granicy. My przecież mieliśmy kupiony bilet do pierwszej stacji na Słowacji. Nic nie mogła nam zrobić. W ten właśnie sposób przejechał młody chłopak, głupia baba wyrzuciła go z jednego wagonu a on zaraz wsiadł do naszego wagonu i to nam opowiedział. Węgier tłumaczył się, że nie wiedział o takiej możliwości. Cóż nasz strata, podróże kształcą. O 4.45 wysiadamy w Katowicach. O 5.35 odjeżdżamy pociągiem do Poznania. Całą drogę jesteśmy sami w przedziale, więc prawie całą drogę przesypiam. O 10.35 Poznań. Julek już na nas czeka i o 11.30 w domu. Jakub po 7 tygodniach a ja po sześciu, szczęśliwie wróciliśmy do domu.

P O D S U M O W A N I E

Koszty dwóch osób

Wizy do Iranu - 675 zł

Wizy do Armenii - 60$

Samolot - 1 624,80 zł

Wydaliśmy

Ukraina 46$

Armenia 330$

Iran 800$

Turcja 165$ w tym 30$ za 2 wizy

Serbia 55$

Węgry 102$ w tym zakup koron słowackich

Koszty całej wyprawy to 2 200$ dla dwóch osób (czyli około 3 850zł na osobę, ja 6 tygodni, Jakub 7 tygodni). W tym są wszystkie wydatki, łącznie z zakupem pamiątek (około 70$). Gdyby nie konieczność przelotu samolotem koszty byłyby mniejsze. Najtaniej było w Iranie. Taką podróż można odbyć znacznie taniej, my aż tak bardzo nie oszczędzaliśmy (czasem lepszy hotel, lepsza knajpa). Mimo wszystko jesteśmy zadowoleni, że dość tanio udało nam się zobaczyć kawałek świata.

Jeśli masz jakieś wątpliwości to pisz czepilch@onet.eu odpowiem na wszystkie pytania.



2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Niesamowita opowieść! informacje o wyjazdach możesz też znaleźć tu: http://wakacje-czasopismo.pl/

obat pelangsing yang aman pisze...

Nice post,, i'm very enjoyed to visit this site :D