wtorek, 13 listopada 2007

UKRAINA, MOŁDAWIA, RUMUNIA,

UKRAINA, MOŁDAWIA, RUMUNIA,

WĘGRY, SŁOWACJA

31.O8 2007 – 11.09 2007

Ten urlop miałam wraz z mężem spędzić gdzieś na lenistwie w Turcji, ale w ostatniej chwili plany uległy zmianie, to jeszcze nie ten czas żeby leżeć na plaży i popijać drinka. Tyle miejsc na świecie jest ciekawych i tylko trochę trudu trzeba pokonać żeby to zobaczyć. Tym razem decyzja padła na Ukrainę. Już kiedyś byłam we Lwowie, później też zahaczyłam o Lwów jadąc do Kijowa, więc teraz w planach omijamy to miasto, chcemy zobaczyć dawne twierdze, pałace i zamki położone na Kresach. Jak zwykle pakowanie zajmuje nam tylko chwilę, trochę map, przewodnik, nasze auto i w drogę.

31.08 07 – z domu wyjeżdżamy zdecydowanie później niż planowaliśmy, ale to pierwszy

dzień więc nie ważne dokąd dojedziemy. Znów małe utrudnienie na drodze. Droga wyjazdowa z Poznania na Warszawę zakorkowana, stoimy w długich kolejkach, ale co tam mamy czas. Niestety autostrada do Warszawy remontowana, należy uważać. Od Konina już lepiej ale wyjazd z autostrady w Strykowie to horror. Tu już nie jedziemy tylko stoimy. Straciliśmy mnóstwo czasu no i jeszcze za „przyjemność” jazdy autostradą zapłaciliśmy 11zł. Dalej jedziemy przez Rawę Mazowiecką. Tu przed miastem posilamy się i już powoli myślimy o noclegu. Przed Nowym Miastem znaleźliśmy nocleg w agroturystyce tzn. tak myśleliśmy bo nam powiedziano, że są wolne pokoje ale musimy tylko poczekać na właścicielkę, która już jedzie. Na właścicielkę czekaliśmy około 1 godziny a ta wredna baba powiedziała, że nie ma wolnych pokoi. No to jesteśmy wystawieni do wiatru. Poleca nam inne miejsce. Jest ciemno, ale co robić jedziemy dalej. Trochę błądzimy bo ta agroturystyka okazuje się na totalnym zadupiu, ale szczęśliwie docieramy na miejsce. Jest 22.30. Mamy nocleg za 30 zł/osoba. Przejechaliśmy 331km.

01.09 07 – spało się bardzo dobrze bo cisza i spokój. Dopiero dziś rano widzimy, że miejsce

pięknie położone, ale właściciele musieliby trochę zadbać o estetykę pokoi i otoczenia. Tym bardziej, że cena 30zł nie jest niska. Jeszcze za dodatkowe 10zł od osoby dostajemy śniadanie. Teraz już możemy jechać dalej. Jedziemy przez Radom, Puławy no i tu postanawiamy, że jak tu nie wstąpić do Kazimierza. Miasto jak zwykle urocze.

Wita nas małą ilością turystów. Włóczymy się po znanych zakątkach i na kawę wpadamy, jak zwykle, do „Dziwisza”. To moje ulubione miejsce i jeszcze nigdy mnie nie zawiodło. Tutaj w miłej atmosferze pełen relaks. Dalej jedziemy do Nałęczowa. Pogoda taka sobie ale na spacer w parku zdrojowym dobra. Tu zauważamy nowa kawiarenkę WEDLA (wcześniej jej nie było, lub nie zauważyłam), teraz skusiliśmy się na czekoladę na gorąco – pycha!!!. Jeszcze w pijalni wód kosztujemy wodę i dalej w drogę. Już dość tych przyjemności. Postanawiamy, że pojedziemy przez Lublin, Chełm w kierunku na Dorohusk. Tam zorientujemy się jak wygląda możliwość przekroczenia granicy i jutro wjedziemy rano na Ukrainę. Już na 5km przed granicą stoją samochody ciężarowe na wjazd więc to nic dobrego nam nie wróży. Samochodów osobowych nie widzimy więc omijamy stojące TIR-y i jedziemy dalej. Tuż przed granicą stoi trochę samochodów osobowych i orientujemy się, że kolejka szybko przesuwa się do przodu. No to pewnie jeszcze dziś przekroczymy granicę. Cała procedura przekraczania granicy zajęła nam 1,30h co w stosunku do opowieści o długich kolejkach wydaje nam się krótkim czasem. Ukraińcy chcieli tylko żebyśmy wypełnili kartę przekraczania, spojrzeli w dowód rejestracyjny, pieczątka w paszport i szerokiej drogi. Jeszcze za 100zł kupujemy 166 ukraińskie hrywny – UAH.

U k r a i n a

Nie sądziliśmy, że jeszcze dziś znajdziemy się na terenie innego państwa, no to na wschód. Na terenie Polski przejechaliśmy 613km. Jest godzina 18.00 a właściwie to 19.00 bo jesteśmy w innej strefie czasowej. Ukraina miło nas zaskoczyła. Ruch na drodze bardzo mały, droga dobra, można jechać. Dojeżdżamy do miasteczka Kowel, szukamy noclegu. Nic nie wiemy o tej mieścinie i nie mamy żadnej orientacji co do noclegów, damy radę. Popytaliśmy miejscowych i szybko znaleźliśmy miejscową gastinicę. Pokój dwuosobowy z łazienką to koszt 110 UAH. Łazienka to brzmi dumnie, ale ten kto był na wschodzie to wie o czym myślę. Owszem można się było umyć, no i woda była ciepła ale reszta to katastrofa. Ogólny syf.

02.09 07 – rano za 11 UAH zjedliśmy na miejscu całkiem dobre śniadanie, wybieramy z

bankomatu 1 000 UAH i w drogę. Jedziemy na południe przez Łuck (tu przed miastem kupujemy arbuza i melona). W mieście duży ruch a droga katastroficzna, trzeba bardzo uważać bo można urwać koło, takie dziury. Szczęśliwie wyjechaliśmy z miasta a dalej droga dobra i ruch mały. Około południa jesteśmy w Krzemieńcu (miejsce urodzenia Juliusza Słowackiego)

.

Tu wiele pamiątek po słynnym Wieszczu, ale też i Polakach, którzy kiedyś żyli w tym miejscu. Ponad miastem widać górę Zamkową zwaną też górą królowej Bony, zwieńczoną ruinami potężnej niegdyś twierdzy. Tu szybko „wyłapuje” nas miejscowy Polak, który jest przewodnikiem po mieście i okolicy i za niewielką opłatą przekazuje nam wiele interesujących historii o dawnych mieszkańcach, ale też i o współczesności miasta. Nawet proponuje nam u siebie nocleg ale z różnych powodów zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Niezwykłe przeżycia dostarcza nam wizyta na miejscowym polskim cmentarzu – szczególnie polecam!!! Dalej droga nasza wiedzie do Poczajowa, gdzie znajduje się słynna Ławra Poczajowska – klasztor bazyliański z cudownym obrazem Matki Boskiej. Mamy szczęście

bo ładna słoneczna pogoda, możemy podziwiać błyszczące złotem kopuły. Musiałam ubrać się w obowiązujący w tym miejscu strój tzn. założyć długa spódnicę i chustkę na głowę. Czułam się jak kiedyś w Iranie. Strój ten można wypożyczyć przy wejściu do świątyni za drobną opłatą, którą przy wyjściu i oddaniu stroju zwracają. Jest to miejsce, chyba, ulubione szczególnie przez nowożeńców bo widzieliśmy kilka par fotografujących się na tle świątyni. Trzeba przyznać, że obiekt utrzymany wzorowo, czysto i porządek.

Dalej pojechaliśmy do miasteczka Brody. W mieście tym do II wojny światowej większość mieszkańców stanowili Żydzi. Większość zginęła w czasie wojny. Do dziś po Żydach pozostały ruiny synagogi, jednej z ośmiu jakie znajdowały się w Brodach. Potem pozostałości twierdzy zbudowanej w pierwszej połowie XVII w. przez hetmana wielkiego koronnego Stanisława Koniecpolskiego. W tamtych czasach była to jedna z najpotężniejszych w Rzeczypospolitej. Niewiele pozostało z dawnej wielkości !!!

Jest już wieczór więc czas na nocleg, tym razem pokój z łazienką kosztował 80 UAH ale standard podobny do wczorajszego noclegu. Oby tylko nie było gorzej.

Przejechaliśmy 253 km

03.09 07 – w nocy zastanawialiśmy się czy czasem sufit nie spadnie nam na głowę i jakoś

dziwnie pochyła była podłoga w naszym pokoju. Nic złego się nie stało i rano wypoczęci ruszamy w drogę. Pierwszy przystanek to Olesko, miejsce urodzenia ostatniego króla Polski Jana III Sobieskiego.

Niestety na bramie informacja, że w dniu dzisiejszym zamek nieczynny. Okazuje się, że brama otwarta więc wchodzimy. W pobliżu widzimy chłopa koszącego trawę, który informuje nas, że nie możemy tu wchodzić bez pozwolenia ochrony. Pewnie tą naszą rozmowę usłyszeli ochroniarze (na jeden mały zamek w liczbie 3), wyszli ze swojego kantorka znajdującego się po przeciwnej stronie. Jeden z nich przyszedł i oznajmił, że nie możemy dziś zwiedzać bo obiekt nieczynny, ale możemy kupić bilet, ale kasa nieczynna, co miało oznaczać, że bilet kupuje się u niego ale biletu on nie ma. Dajemy mu 10 UAH i już bez problemów możemy zwiedzać. Niestety zamek możemy zobaczyć tylko zewnątrz i trochę popatrzeć na bardzo zniszczony ogród.

Dalej jedziemy do miejscowości Podhorce. Już z drogi widać piękna rezydencję, niestety bardzo zniszczoną. Na szczęście trwają prace renowacyjne ale co dalej z tego wyniknie to nie wiadomo.

Dawna rezydencja Podhoreckich, Koniecpolskich, Rzewuskich. Kres dawnej świetności położyły dwie wojny światowe. Sowieci urządzili tu po wojnie szpital. Ale nawet i teraz widać bogactwo i urodę tego pałacu. Po drugiej stronie drogi kościół w kształcie rotundy o średnicy 12 m. Wnętrze w stylu francuskiego rokoko.

Akurat mamy szczęście posłuchać mszy prawosławnej i obejrzeć wnętrze kościoła. W środku obiekt prezentuje się nie najgorzej ale zewnątrz bardzo zniszczony. Nic też nie pozostało po włoskim ogrodzie, który kiedyś otaczał kościół.

Dalej jedziemy do Złoczowa. Położony na wzgórzu zamek jest celem naszej podróży. Został zbudowany jako rezydencja i twierdza, zachował się w dobrym stanie. Jednak nie było nam dane wejść do środka bo w dniu dzisiejszym zamknięty. Próbujemy poprosić strażnika-ochroniarza żeby nas wpuścił ale trafiliśmy na wyjątkowego chama. Nie, nie wpuści nas ale i może jeszcze poszczuć psami. Na szczęście z takim chamstwem spotkaliśmy się tylko raz. Nie możemy wejść do środka więc oglądamy całość tylko zewnątrz (i tak jest na co popatrzeć), no i w przypałacowym budynku trafiamy na fajną kawiarenkę gdzie pijemy dobra kawę. Warto tu było przyjechać.

Jedziemy dalej. Przez Tarnopol (uwaga w mieście na fatalne drogi, koło łatwo zgubić) dojeżdżamy do Zbaraża. Bilet wstępu 15 UAH.

Ten zamek projektowany przez włoskiego architekta już częściowo odrestaurowany choć wewnątrz znajdują się etnograficzne zbiory (nic ciekawego). Dobrze, że budynki w okazałym stanie. Zamek otoczony jest wałami, boczne mury długości 88 m i wysokie na 12 m. To tu działa się akcja filmu Jerzego Hofmana „Ogniem i mieczem”. Zamek w swojej historii wielokrotnie niszczony i odrestaurowany.

Znów wracamy na Tarnopol, w mieście należy bardzo uważać nie tylko na dziury w drodze lecz także na niewidoczną sygnalizację świetlną (nisko zawieszone światła). Na wylocie z miasta posilamy się (mała ilość miejsc do jedzenia, ale z głodu się nie umrze) i pod wieczór jesteśmy w Kamieńcu Podolskim.

Do miasta wjeżdżamy okrężną drogą od południa bo droga z zachodu zamknięta. Przejeżdżamy przez brzydkie blokowiska, szare i zaniedbane. Po przekroczeniu mostu widoki już zupełnie inne. Stare zabytkowe budynki lub, niestety, tylko pozostałości po nich. Cicho i spokojnie. Tu mamy „namiary” na polski kościół. Wcześniej udaje nam się odszukać pracujące tu polskie siostry zakonne i u nich mamy nocleg w centrum miasta. Każdy tu trafi bo swoją siedzibę mają tuż przy kościele św. Piotra i Pawła. Pokój z łazienką, wszystko czyściutkie nie to co wcześniej. Niestety stan hoteli w byłych republikach radzieckich zatrzymał się w miejscu i nadal jest najczęściej, delikatnie to ujmując, niezadowalający. Jednak gdyby ktoś chciał tylko ze względu na zła bazę noclegową zaniechać wyjazdów w ten rejon świata to, to jest błąd, trzeba jechać, o złych warunkach szybko się zapomina a zresztą nie to jest najważniejsze. Tym razem mamy szczęście i śpimy w bardzo przyzwoitych warunkach. Dzięki wielkie naszym siostrom zakonnym. Stąd mamy piękny widok na twierdzę o zachodzie słońca. Jeszcze wieczorem wychodzimy na krótki spacer podczas, którego spotykamy młodego chłopaka z Polski ze swoją dziewczyną – Ukrainką. Krótka rozmowa, wymiana wrażeń i wracamy na nocleg.


04.09 07 – w takich warunkach to spało się dobrze, ale niestety trochę w nocy przeszkadzały

komary. Rano na 8.00 „meldujemy” się w kościele, który znajduje się tuż obok na mszy św. Obok kościoła mieliśmy zaparkowany samochód, teren zamykany na noc. Msza św. w odległym miejscu od Polski zawsze wpływa na mnie jakoś nostalgicznie. O dziwo na mszy dość dużo ludzi, „nasze” siostrzyczki też. Msza w języku polskim i ukraińskim. Po mszy dziękujemy za nocleg, bo niestety nie możemy jeszcze jednej nocy u nich spędzić a tak spodobało nam się tutaj, że postanowiliśmy zostać jeszcze jeden dzień. Dajemy 100 UAH „co łaska” za nocleg i idziemy w poszukiwaniu polecanego przez zakonnice hotelu „Ksenia” w pobliżu twierdzy. Przechodzimy przez most nad rzeką Smotrycz (obecnie tylko dla pieszych), przechodzimy wzdłuż murów obronnych i tuż za murami widzimy już hotel. Jeśli chodzi o gust właściciela to trochę przesadził z upiększeniami ale wewnątrz warunki przyzwoite. Pokój z łazienką za 160 UAH. Postanawiamy, że tutaj też zjemy śniadanie. Sala restauracyjna nastawiona na wesela – dużo kiczu w wyposażeniu. W końcu nie wszystkim musi się podobać. Za to śniadanie bardzo przyzwoite, ładnie podane, smaczne. 30UAH za 2 osoby.

Nocleg mamy zarezerwowany, śniadanie zjedzone, czas na zwiedzanie twierdzy, która zewnątrz pięknie się prezentuje.

Kamieniec Podolski to najważniejsza twierdza Rzeczpospolitej, stolica Podola. Przez stulecia znajdował się na połączeniu dwóch światów – chrześcijańskiego i muzułmańskiego. Miasto usytuowane na owalnym skalistym cyplu w pętli utworzonej przez głęboki wąwóz rzeki Smotrycz. Położony na ważnym szlaku handlowym prowadzącym z południa na północ. Zamieszkałe przez wiele narodowości. To właśnie zamek – twierdza bronił dostępu do miasta. Obecnie niewiele jest wewnątrz zamku do zwiedzania ale trzeba tu być i to zobaczyć. Dzieje i historię zamku każdy sobie przeczyta w przewodniku. To tu zginął Michał Wołodyjowski unieśmiertelniony przez pióro Sienkiewicza.

Po zwiedzaniu mamy dość dużo jeszcze czasu i postanawiamy pojechać do Chocimia.

Przed wjazdem do miasta duże rondo a na nim stoi milicja. Tyle nasłuchałam się złego o nich, byłam pewna, że nas zatrzymają, ale nic takiego się nie stało ani w jedną stronę ani jak wracaliśmy. Twierdza ulokowana na prawym brzegu Dniestru ( przejeżdża się przez rzekę jadąc od strony Kamieńca). Robi niesamowite wrażenie. Jak zwykle bolesne i burzliwe dzieje tego miejsca. Przechodziła z rąk do rąk. Należała do Polski, Mołdawii, Turcji i Rosji. Warto zobaczyć a nawet trzeba. Chocim znajduje się około 25km od Kamieńca. Wracamy. Teraz już auto zostawiamy na strzeżonym, zamykanym parkingu przy hotelu i przez most idziemy zwiedzać miasto.

Warta zobaczenia jest katedra gotycka św. Piotra i Pawła, która obecnie pięknie odrestaurowana, służy miejscowej ludności. W czasie tureckiej okupacji katedrę zamieniono na meczet. Po odzyskaniu miasta minaretu nie zburzono a na wierzchołku ustawiono figurę Madonny.

To tu w sąsiedztwie mieszkają polskie siostry, u których mieliśmy nocleg. Stare miasto, niestety bardzo zniszczone, oszpecone jakimiś nadbudówkami, bałaganem wszędzie panującym. Na szczęście wszędzie widać prace budowlane i, taką mam nadzieję, że kiedyś jeszcze wróci do swej dawnej świetności. Spodziewaliśmy się tutaj trochę turystów (choćby z Polski) ale oprócz wczorajszego chłopaka nie spotkaliśmy nikogo. A szkoda. Warto przyjechać. W tej części starego miasta cicho i spokojnie. Niewielu ludzi tu mieszka a turystów nie ma. Dopiero w knajpie gdzie się posilaliśmy spotkaliśmy małą grupkę młodych Polaków, którzy też zwiedzali Ukrainę. Wracamy na nocleg.

Przejechaliśmy 51 km.

05.09 07 – znów śniadanie w tej samej cenie. Również bardzo smaczne i estetycznie podane.

Polecam to miejsce na nocleg choć cena nie jest najniższa. Jedziemy na południe, przekraczamy rzekę Dniestr po starym moście (mamy nadzieję, że się nie zarwie, wczoraj tędy przejeżdżaliśmy), bokiem mijamy Chocim i udajemy się na przejście graniczne. Już o 11.00 jesteśmy na granicy. Po stronie ukraińskiej Rososzany, po mołdawskiej Briczany. Na terenie Ukrainy przejechaliśmy 820km.

M o ł d a w i a

Na przejściu budują nowe graniczne budynki. Nikogo przejeżdżającego przez granicę nie widzimy więc szybko i bez biurokracji nas odprawiają. Płacimy tylko 2$ opłaty „weterynaryjnej” (tak jak kiedyś przy wjeździe do Albanii). Wymieniamy trochę $ na ich walutę (lej - MDL, 5$ = 50 lei). Przy drodze widać liczne kantory (tego nie widzieliśmy na Ukrainie). Przez Mołdawię chcemy tylko szybko tranzytem przejechać i dalej jechać przez Rumunię. Drogi niczym nie różnią się od tych na Ukrainie (no bo to kiedyś był „wielki ZSSR”). Ruch bardzo mały albo i zerowy. Trochę obawiałam się milicji ale wcale ich nie widzieliśmy. Po drodze mijamy trochę furmanek i bezkres pól. Zatrzymujemy się w mieście Edinet, gdzie chcemy wypić kawę. Niestety znalezienie czegoś z kawą jest trudne więc rezygnujemy. Zamiast kawy znajdujemy mały plac, na którym, jak żywy, stoi towarzysz Lenin. A to dla nas niespodzianka. Tego się nie spodziewaliśmy. Julek stwierdził, że są do siebie bardzo podobni – chyba trochę ma racji.

Jedziemy na południowy – zachód. Jazda bardzo wygodna, spokój na drogach. Niestety mijające po drodze miejscowości to w większości paskudne blokowiska. Do granicy zostało już niewiele kilometrów, więc zatrzymujemy się w małej wiosce żeby wydać te parę groszy, które wymieniliśmy. Sklep wiejski prezentuje się całkiem dobrze. Czysty i dobrze zaopatrzony (oczywiście tylko w podstawowe produkty). My chcemy kupić mołdawskie wino. Budzimy dużą sensację wśród mieszkańców wioski. Nie mogą zrozumieć po co tu przyjechaliśmy. Sklep posiadał małą salkę „konsumpcyjną” dokąd zostaliśmy zaproszeni przez jednego z miejscowych. Ja z racji tego, że byłam kierowcą nie mogłam skorzystać z jego gościnności. Julek prowadził rozmowy o przyjaźni polsko – mołdawskiej. Miejscowi bardzo gościnni i ciekawi świata. Niestety oni nadal nie mogą sobie pozwolić na luksus podróżowania.

Niestety musieliśmy pożegnać się z gościnnością mołdawską i jechać dalej. Teraz żałujemy, że nie zaplanowaliśmy sobie dłuższego pobytu w tym kraju. Może jeszcze tu wrócimy?? O 14.00 dojeżdżamy do Costiest gdzie chcieliśmy przekroczyć granicę. Uwaga: przy dojeździe do miejscowości trzeba zjechać z głównej drogi prosto a nie skręcać w prawo do miejscowości. W tym miejscu nie było żadnego znaku informacyjnego o granicy, która od tego miejsca znajduje się kilkadziesiąt metrów dalej a my pojechaliśmy główną drogą dalej i później pytając się miejscowych zawróciliśmy. Dojeżdżając do przejścia widzimy przed nami trzy samochody i spuszczoną barierkę. Stoimy karnie i czekamy na rozwój sytuacji. Do samochodu co chwilę ktoś podchodzi i prosi o przewiezienie przez granicę (nie jestem pewna, ale w tym miejscu chyba granicę można tylko przejechać a nie można jej przejść). Co parę minut podnoszą barierkę i wyjeżdża jeden samochód a po chwili wpuszczają jedno auto z naszej strony. Stoimy w miejscu pozbawionym cienia a gorąco jak cholera. Czas na nas. Trochę biurokracji, przechodzę od okienka do okienka ale wszyscy życzliwi i mili. Płacę za coś 1$ i w drogę. Na terenie Mołdawii przejechaliśmy tylko 110km.

Nasza radość z szybko przekroczonej granicy była przedwczesna. Jedziemy kilkaset metrów, wjeżdżamy na tamę sztucznej zapory i teraz dopiero zauważamy długą kolejkę na wjazd do Rumunii. Jednak jesteśmy przekonani, że nas ta kolejka nie dotyczy bo przecież Rumunia od niedawna to UE. Niestety tylko jeden pas ruchu na wjazd i jeden na wyjazd. Stoimy. Idę zobaczyć co jest grane. Sami miejscowi, najwięcej aut z Mołdawii. Samochody z rumuńską rejestracją też stoją. Z daleka widzę, że każde auto skrupulatnie kontrolowane, bagaże przeglądają. Nas to do nocy nie odprawią?? Podchodzę do pogranicznika, który stoi na początku kolejki i pojedynczo wpuszcza auta, pytam czy my też musimy w tej kolejce stać. Nie mogę się z nim dogadać, nie rozumie mnie i wtedy z auta odzywa się facet po rosyjsku, że on mu przetłumaczy. Pogranicznik coś gapowaty, nadal nie rozumie lub tylko udaje. Mamy stać i czekać. Wracam do auta. Słońce świeci jak cholera a tu zero cienia. Jak na patelni. Po chwili „mój” pogranicznik idzie w naszą stronę. Teraz razem z Julkiem go „zaatakowaliśmy”, że my tu Polska UE, wjeżdżamy do kraju UE i dlaczego musimy stać, itd. Mówiliśmy do niego chyba we wszystkich możliwych językach, których sami nie umieliśmy ale facet w końcu się poddał i powiedział jedno słowo „paszporty”. Dajemy nasze paszporty, ogląda je dokładnie, przygląda się każdej wbitej wizie (a trochę tego jest) i pokazuje, że mamy jechać. Paszporty w łapę i szybko do auta żeby tylko nie zmienił zdania. Jedziemy „pod prąd” na przeciwnym pasie i już jesteśmy na granicy. Tutaj wręczmy zdziwionemu pogranicznikowi nasze paszporty i znów zasypujemy go pretensjami. Biedak mówił do nas tylko po rumuńsku więc nic go nie rozumieliśmy. Po chwili zabrał paszporty i gdzieś zniknął. Później przyszła celniczka „rzuciła okiem” ok. Teraz przynoszą nam paszporty i międzynarodowym językiem czyli ręką informują nas, że możemy jechać. Cała ta komedia zajęła nam tylko 1 godzinę

R u m u n i a

Jedziemy do Suczawy. Korki potworne, drogi dziurawe. Planowaliśmy, że przez Rumunię też szybko przejedziemy ale już wiemy, że nie damy radę. Tu już na drodze nie jedziemy tylko wleczemy się. Przez Suczawę trudno przejechać tak zatłoczona. Chamstwo i brawura miejscowych kierowców. Przy drodze nie widzimy nic do spania a spać gdzieś tu musimy. Za Suczawą droga w remoncie, często tylko jeden pas ruchu i światła regulujące jazdę. Jestem już tym zmęczona. Wreszcie pojawiły się jakieś hotele. Zaczynamy szukać noclegu. Niestety drogo lub brak miejsc. Wreszcie za 30 EUR mamy ładny pokój dwuosobowy z łazienką. Do tego jeszcze kilkadziesiąt metrów od drogi więc cicho i spokojnie. Przed snem pijemy winko za bezpiecznie przejechaną drogę.

Przejechaliśmy 347km.

06.09 07 – w nocy lało jak cholera. Tu już teren górzysty. Jedziemy przez północną część

Rumunii więc widoki śliczne. . W takim to ładnym miejscu spaliśmy.

Teraz to się strasznie wleczemy, cały czas remonty drogi a to po czym jedziemy to jedna dziura na dziurze. Średnia to 30km/godzinę. Jak tak dalej będzie to jeszcze jedna noc w Rumunii. I tak też się stało. Wymieniamy 50 EUR + 163 leje (RON). Wcześniej nie wymienialiśmy bo myśleliśmy, że szybko przejedziemy to państwo, ale nie da rady. Czasami droga poprawia się to znów po paru kilometrach jeszcze gorzej. Wjeżdżamy na przełęcz 1205mnpm, widoki śliczne i to te ładne widoki rekompensują nam trudy podróży. Aut z obcą rejestracją mijamy bardzo mało lub prawie wcale. Ten kraj na szczęście nie został jeszcze odkryty przez turystów ale to tylko kwestia czasu. Czasami zatrzymujemy się w przydrożnych miasteczkach żeby choć coś zobaczyć w tym kraju. Tu musimy jeszcze przyjechać i to jak najszybciej.

Kawę też trzeba było wypić i coś zjeść. Tu miłe zaskoczenie bo przydrożne knajpy są fajne i serwują smaczne jedzenie. Paliwo też trzeba było kupić. Za 27,67 litrów zapłaciliśmy 91,03 leje. Przejazd przez miasto Cluj Napoce zajęło nam półtorej godziny. To już było za duża nawet jak dla mnie. Istny horror. Tłok, ścisk, już wyjeżdżaliśmy i znów byliśmy w mieście. Niech to jasna cholera weźmie, myślałam, że nigdy stąd nie wyjedziemy. Na szczęście wszystko było nieźle oznakowane. Za miastem droga dużo lepsza żeby nie powiedzieć dobra. Teraz da się jechać. Jednak nie da się już dziś wjechać na teren Węgier tym bardziej, że duży ruch samochodów. Tym razem nocleg za 24 EUR dla 2 osób. Znów bardzo ładny pokój z łazienką. W tej części Rumunii widać bardzo dużo nowych moteli pobudowanych w ostatnich czasach, standard europejski ale i ceny też.

Przejechaliśmy 378km.

07.09 07 – po dobrze przespanej nocy ruszamy w drogę. Jeszcze na terenie Rumunii

kupujemy paliwo. Tym razem za 17,55 litrów zapłaciliśmy 57,74 leja. Do granicy już nam niewiele zostało kilometrów. O 10.00 granica rumuńsko-węgierska. Przed nami parę samochodów, tylko Węgrzy sprawdzają paszporty i już na terenie Węgier.

Na terenie Rumunii przejechaliśmy 624km.

W ę g r y

Teraz cofamy zegarki o jedną godzinę czyli mamy dopiero 9.10. Na granicy kupujemy za 8 EUR winietkę i dalej w drogę. Tu już inny świat. Szczególnie drogi. Zatrzymujemy się w Debreczynie. Zwiedzamy ładne miasteczko. Jest ładna pogoda ale nie gorąco. Miasto pięknie ukwiecone. Wymieniamy 20 EUR = 5000 forintów (UAH). Jemy mały posiłek i pijemy pyszną kawę. Postanowiliśmy zwiedzić Tokaj tym bardziej, że nigdy w nim nie byliśmy. To bardzo ładnie położone miasteczko u podnóża niewielkiej góry, która porośnięta jest plantacjami winogron. To napój z tego małego miasteczka rozsławiony został na cały świat. My też zwiedzamy piwnicę, pełną butelek tokaju, gdzie Julek degustuje ten szlachetny trunek. Kupić też trzeba butelkę na pamiątkę. Fajne miejsce do zobaczenia. O tej porze było mało turystów.

Stąd chcieliśmy jechać już na Słowację ale miły policjant poinformował nas, że droga ta na 2 godziny jest zamknięta i należy jechać objazdem. Trudno, przed nami dalsza droga. Niestety okazuje się że ta droga prowadzi do rzeki, którą trzeba pokonać promem. Wjeżdżamy na prom a tu d… prom płatny a my nie mamy ich kasy. Na szczęście 2$ załatwiły sprawę i spokojnie jedziemy dalej. Jedziemy przez Mikulesz i po 17.00 jesteśmy na granicy węgiersko- słowackiej. „Rzut oka” na paszporty i..

Na Węgrzech przejechaliśmy 306km.

S ł o w a c j a

Kupujemy za 22zł winietkę (może czasami się przydać, choć nie planujemy jazdy po autostradach) i przez Koszyce, Preslov jedziemy na północ. Dojechaliśmy aż w pobliże Bardejowa gdzie za 20 EUR/2 osoby, mamy nocleg w bardzo przyzwoitym motelu. Wieczorem w tym motelu jeszcze jemy smaczną kolację z piwem za 10EUR od 2 osób. Kolacja była wyjątkowo dobra bo jeśli chodzi o kuchnię to nie mam dobrych wspomnień ze Słowacji, choć bywałam tu wielokrotnie.

Przejechaliśmy 406km

08.09 07 – wcześnie rano, wypoczęci zajechaliśmy do Bardejowa. Byliśmy tu już

kilkakrotnie ale to miasteczko tak nam się spodobało, że jak tylko jesteśmy w tych stronach to je odwiedzamy. O tej porze roku i o tak wczesnej godzinie miasto jeszcze uśpione. Spacerujemy sobie tylko po rynku, zaglądamy do wąskich uliczek i jedziemy na zachód. Teraz już do Polski. Po drodze (jeszcze na Słowacji) zauważamy nowy pensjonat „Limba” i zatrzymujemy się w nim na śniadanie. Zjedliśmy pyszne śniadanie, coś się na tej Słowacji poprawia. Zatrzymujemy się w Smokowcach. Też z sentymentem wracamy w to miejsce. Kawa na słonecznym tarasie i Łysa Polana.

Na Słowacji przejechaliśmy 254km.

P o l s k a

Teraz prosto do Zakopanego i do sprawdzonego pensjonatu „AMI”. Miejsce jakby na nas czekało. Bywamy bardzo często w Zakopanem więc mamy już swoje miejsca, które odwiedzamy. Ja to się często śmieję i mówię, że Zakopane to zawsze jest nam po drodze nawet jak wracamy znad morza.

Przejechaliśmy 275km.

09.09 07 - mamy sentyment do tego miejsca a szczególnie do gór. Teraz jednak

zatrzymaliśmy się tylko na dwie noce więc raczej Krupówki, spacery i czas do domu.

10.09 07 – wracamy do domu. Jednak jeszcze zatrzymujemy się w Krakowie. Nie

moglibyśmy autostradą przejechać obok tego miasta. Zawsze tu jest coś ciekawego do zobaczenia. Lubimy takie włóczęgi bez określonego celu po mieście. Na wieczór umawiamy się z Danusią i Janusze (poznaliśmy ich w ubiegłym roku w USA) i u nich zatrzymujemy się na noc. Wieczór wspomnień i oglądanie zdjęć. Dzięki Ci Danusiu za gościnę.

Przejechaliśmy 148km

11.09 07 – dziś tylko przejazd z Krakowa do domu. Przejechaliśmy 533km

P o d s u m o w a n i e

Cała podróż to przejechane 3 434km.

Dziś wiemy, że mogliśmy jeszcze więcej zobaczyć, zostać dłużej w niektórych miejscach. Wiemy, że musimy wrócić do Rumunii i ją połączyć z wyjazdem do Bułgarii. Więc może w przyszłym roku???

Jeśli chodzi o ogólne wrażenia to bardzo pozytywne. Nic złego nas nie spotkało, nigdzie nie mieliśmy problemów z policją, duża życzliwość od miejscowej ludności. Wjazd i wyjazd z Ukrainy też szybko i sprawnie. Straszono nas wielogodzinnymi kolejkami ale to się nie potwierdziło. Nie wiem czy mieliśmy tyle szczęścia czy też taka jest tylko obiegowa opinia. Jedź na Ukrainę bo turystów mało a zobaczyć można dużo. Nam marzy się jeszcze Krym. Musimy tam jeszcze kiedyś dotrzeć.

Jeśli chodzi o wydatki to trochę o cenach napisałam. Spanie na Ukrainie nie jest tanie szczególnie przy tym standardzie jaki oni oferują. Jednak już coś się zmienia na lepsze. Mój samochód spisał się też na medal więc nie było z nim problemów.

To takie ogólne wrażenia. Jeśli masz pytania to pisz czepilch@onet.eu.