piątek, 2 lutego 2007

Bałkany 2004


POLSKA, SŁOWACJA, WĘGRY, CHORWACJA, BOŚNIA I HERCEGOWINA, CZARNOGÓRA, ALBANIA, GRECJA, BUŁGARIA, SERBIA, WĘGRY, SŁOWACJA, POLSKA

( 13.10 04 – 31.10 04 )

Tegoroczny urlop postanawiam (razem z mężem) spędzić na Bałkanach, a właściwie to w Grecji. Nie chcemy jechać tą samą drogą do i z Grecji więc w związku z tym przejedziemy parę państw położonych w tej części Europy. Nie jest to wielki wyczyn jechać samochodem przez Bałkany (nie my pierwsi i nie ostatni), ale chcę się podzielić swoimi wrażeniami i zachęcić innych do skorzystania z naszej trasy lub podobnej. Nie robiliśmy żadnych dokładnych planów przed wyjazdem. 3 dni przed postanowiliśmy ... możemy jechać. Spakowaliśmy trochę ciuchów, stolik turystyczny, dwa krzesła, butlę gazową, garnek parę chińskich zupek, apteczkę, trochę map i przewodników i w drogę. Mamy ze sobą też „Zieloną Kartę” bo samochód ubezpieczony w PZU i kartę zawszę biorę bo jest darmowa – okazała się bardzo potrzebna. W tej relacji postaram się opisać nasze wrażenia, spostrzeżenia no i trochę praktycznych rad, które w podróży są bardzo potrzebne. Pomijam wiadomości historyczne bo te są w każdym przewodniku.

13.10 04 – o godz. 9.00 wyjeżdżamy z Poznania. Bez większych planów co do trasy,

obieramy kierunek – Wrocław. Po drodze robimy odpoczynek w Trzebnicy i krótkie zwiedzanie klasztoru. Za Wrocławiem wjeżdżamy na autostradę do Katowic (bezpłatna). Jak zwykle błądzę po Śląsku i z trudem odnajduję drogę do Bielska-Białej. Postanawiamy bowiem dojechać jak najbliżej Zwardonia i gdzieś w okolicy się przespać a jutro przekroczyć granicę. Nocleg mamy w miejscowości (bez problemów) Milówka za 16zł / osoba, tuż przy drodze do granicy. Zbliża się wieczór ale jeszcze jedziemy zwiedzić Rajczę. Potem w pokoju kolacja i spać bo jutro dalszy etap podróży.

Przejechaliśmy 539 km .

14.10 04 – o 8.30 jedziemy na przejście graniczne, kupujemy paliwo. Kiedyś

przekraczałam tutaj granicę pociągiem jadąc do Słowackiego Raju, ale przez przejście drogowe jadę pierwszy raz. Droga do granicy wije się serpentynami stromo do góry i robi to na mnie jako kierowcy duże wrażenie ( o naiwna, serpentyny i stromizny to dopiero zobaczymy !!!). Wzdłuż drogi widać prace przy budowie nowej drogi a w pobliżu samego przejścia nowe skrzyżowania, kawałki nowych dróg, wiadukty, nowe budynki na przejściu granicznym. Granicę przekraczamy szybko i sprawnie. Jesteśmy na Słowacji. Budynki na przejściu to głęboki socjalizm, stare, zniszczone. Dobrze, że coś robią dla poprawy tego stanu. Wymiana pieniędzy 10 ks. = 1,08 zl. Zaraz na przejściu kupujemy winietkę na słowackie drogi / 150 ks. /, bo nie wiemy jakimi drogami pojedziemy. Z policją słowacką już kiedyś mieliśmy do czynienia i wolę mieć coś za dużo niż za mało. Decydujemy się jechać do Bratysławy. Dość dobrze znam słowackie drogi więc spokojnie zdążamy na południe. Jedziemy przez Żyline i wjeżdżamy na autostradę. Na większej stacji benzynowej przerwa na kawę za 48 ks/2 sztuki. Już o 13.20 jesteśmy w Bratysławie. Jesteśmy ciekawi tego miasta bo jesteśmy tu pierwszy raz a słyszeliśmy różne opinie o tym mieście ? Pogoda niestety nie dopisuje. Zimno, trochę pada i do tego wiatr. To nie pogoda na zwiedzanie. W pobliżu Starego Miasta na parkingu zostawiamy auto i idziemy na podbój miasta. Postanawiamy trochę zobaczyć stare centrum i jechać dalej. Nie mamy czasu na dłuższe zwiedzanie. Jeśli miasto nam się spodoba to przyjedziemy tu jeszcze kiedyś żeby je dokładniej zwiedzić tym bardziej, że to nie tak daleko od Polski. Miasto, mimo paskudnej pogody, zrobiło na nas miłe wrażenie – oczywiście Stare Miasto i jego najbliższa okolica. Niestety reszta miasto to wielkie, paskudne blokowiska jakich i u nas nie brakuje. Mimo deszczu wdrapujemy się na zamek skąd rozciąga się ładna panorama miasta – warto. Jest nam zimno i idziemy do jednej z wielu restauracji na Starym Mieście. Jest w czym wybierać. Restauracja nie należy do tanich i za dwa obiady , 2 piwa /dla męża/, kawę płacimy aż 500 ks. Wszystko było smaczne i w bardzo przytulnym miejscu. Tego urlopu nie planujemy jak najtaniej spędzić więc od czasu do czasu będziemy sobie pozwalać na takie „szaleństwa”. Pod wieczór opuszczamy miasto z postanowieniem, że jeszcze tu wrócimy, i jedziemy wzdłuż Dunaju do miasteczka Komarno. Jesteśmy tam późnym wieczorem i mamy mały problem z noclegiem. W końcu znajdujemy hotel „Panorama” – wielki socjalistyczny moloch, ale wyremontowany, czysty pokój dla dwóch osób z łazienką kosztuje 950 ks. Komarno to prawie węgierskie miasto, wszędzie słychać język węgierski a i napisy są dwujęzyczne. Dzisiaj przejechaliśmy 385km.

15.10 04 – rano wymieniamy w banku kasę 30€ = 1169 ks. W sklepie spożywczym robimy

zakupy żeby gdzieś po drodze coś zjeść bo na codzienne restauracje nas nie stać. Jeszcze tankujemy się do pełna /płacimy kartą/ 22,8 L = 841,7 ks i w drogę. W Komarno przekraczamy granicę na Dunaju i jesteśmy na Węgrzech. Przez Węgry chcemy przejechać tranzytem więc nie wymieniamy kasy, musimy dojechać dzisiaj do Chorwacji. Jedziemy na południowy – zachód do miasta Szekesfehrrvar. Cały czas leje tak mocno, że aż przeszkadza w jeździe. Trzeba bardzo uważać, na szczęście ruch mały no i autostrada. Z przewodnika dowiaduję się, że na autostradzie M1 i M3 wymagana jest winietka a na innych płaci się w zależności od przejechanych kilometrów. My nie mamy ani winietki ani forintów węgierskich /HUF/. Nad Balatonem zatrzymujemy się żeby rozprostować kości / koniec też autostrady/ i pędzimy dalej. Pogoda cały czas brzydka, lepiej było siedzieć w domu !! Gdzie to ciepło reklamowane w przewodnikach ?? Jedziemy drogą w kierunku Zagrzebia i trochę się spieszymy bo chcemy jak najszybciej opuścić Węgry z uwagi na brak winietki. Szczęśliwie docieramy do granicy w Gorican. Na przejściu szybko i sprawnie. Jesteśmy w Chorwacji. Na terenie Węgier przejechaliśmy 264km. W tym państwie nie wydaliśmy ani grosza. Na granicy wymiana kasy 1€ = 7,5 kn. Zaraz za przejściem wpadamy na płatną autostradę. Po przejechaniu 78 km płacimy 36 kn . Jedziemy obwodnicą Zagrzebia i po przejechaniu obwodnicy znów płatny odcinek autostrady do Karlovac 32 km = 16 kn. Za miastem zjeżdżamy z autostrady. Jedziemy na południe w kierunku Plitwickich Jezior. Autostrada biegnie dalej na zachód do Rijeki. Tutaj w przydrożnej knajpie pijemy kawę i jemy pyszny tort za 23 kn. Pogoda wyraźnie się poprawiła ale do ciepła to jeszcze daleko. Po drodze mijamy wsie i miasteczka i widzimy ślady nie tak dawnej wojny. Jednak wszędzie widać szybkie prace budowlane zacierające czasy wojny. Pod wieczór czas szukać noclegu. W tym rejonie nie ma z tym problemu, w każdym bądź razie o tej porze roku. Wszędzie napisy „zimmer” „room”, „sobe” lub po polsku „pokoje”. Jest w czym wybierać. My zjeżdżamy z głównej drogi i z dala od szosy wynajmujemy za 20€ pokój dwuosobowy z łazienką i dostępem do kuchni u sympatycznej gospodyni. Jesteśmy jedynymi gośćmi w jej pensjonacie. Wieczór spędzamy na miłej pogawędce i później na krótkim spacerze po okolicy. Wieczór chłodny, gospodyni chce napalić w piecu, który stoi w kuchni ale nam się wydaje, że jesteśmy na południu więc musi tu być ciepło. Niestety bardzo się pomyliliśmy i w nocy trzeba było założyć polary i skarpety i dopiero można było spać. Cóż nauczka na przyszłość. Dzisiaj przejechaliśmy 504 km .

16.10 04 – rano szybka robimy sobie śniadanie, pijemy gorącą herbatę i już jest nam ciepło.

Gospodyni przynosi nam powidła śliwkowe własnej roboty oraz własną śliwowicę, taki mały prezent, To chyba na rozgrzewkę. Teraz tylko w drogę. W Chorwacji chcemy trochę coś zobaczyć. Dzisiaj Plitwickie Jeziora. Już po kilku kilometrach jesteśmy na miejscu. Duży parking, zostawiamy auto, kupujemy bilety 150 kn/2 osoby i idziemy zwiedzać. Niestety pogoda nie najlepsza ale ludzi na szczęście mało. Przeprawiamy się stateczkiem na drugą stronę jeziora i rozpoczynamy zwiedzanie w innym kierunku niż większość bo my idziemy pod górę. To nie nasza ekstrawagancja tylko brak rozeznania co zresztą wyszło nam na dobre. Mamy całkowitą cisze i spokój. Na opisanie tego cuda natury bark mi słów więc tylko zachęcam, jak będziesz w tej części świata to koniecznie !!! tu przyjedź. Jesteśmy na górnym tarasie i wsiadamy do elektrycznej kolejki, która zazwyczaj wwozi ludzi na górę a my sami tylko zjeżdżamy w dół. Cudowne miejsce. Mimo, że pogoda nas nie rozpieszczała i tak jesteśmy pełni wrażeń. Teraz dalej w drogę na południe. Postanawiamy dojechać do Zadaru nad Adriatykiem. Drogi chorwackie są dużo lepsze od naszych i przyjemnie podróżuje się o tej porze roku. Gorzej może być wzdłuż Adriatyku, zobaczymy. Znów wjeżdżamy na autostradę, której nie ma na naszej mapie z 1999r. Teraz możemy spokojnie jechać. Po drodze mijamy 4 tunele w tym jeden powyżej 5 000m !!Dobrze mieć je za sobą. Przed Zadarem zjeżdżamy z autostrady za którą płacimy 24 kn. Krótkie zwiedzanie miasta. Cicho i spokojnie. Wreszcie trochę cieplej. Siadamy na słonecznym tarasie i pijemy kawę wielkości naparstka ze szklanką wody za 12 kn/2 kawy. Jeszcze płacimy za parking 3,5 kn i opuszczamy ładne miasteczko. Jedziemy drogą wzdłuż wybrzeża. Dużo czytałam o niebezpieczeństwie panującym na tej drodze, ostre zakręty, szybka jazda kierowców, niebezpieczne podjazdy i zjazdy ale na szczęście niczego złego nie doświadczyłam. Może mieliśmy szczęście bo już w październiku nie ma tak dużo turystów, ale rozwaga jest zawsze potrzebna. Największym niebezpieczeństwem dla mnie na drodze to piękne widoki, które co chwilę odrywały moje oczy od drogi i kierowałam swój wzrok raz na otaczające góry innym razem na wysepki i skały w morzu, strome przepaście, ładną architekturę wsi i miasteczek. Pod wieczór zjeżdżamy z drogi w kierunku morza i tu mamy nocleg za 150 kn od 2 osób. Tutaj już znacznie cieplej. Trafiliśmy do fantastycznej gospodyni, która tu mieszka w okresie letnim a na zimę leci do USA gdzie mieszkają jej dzieci. Właśnie za tydzień wyjeżdża i już zamyka pensjonat. Pomagamy jej w pracach domowych a ona wieczorem przy kolacji częstuje nas winem /własnej roboty/, rybą, szynką, chlebem kukurydzianym. Rozmowy trwają długo i są prowadzone we wszystkich możliwych językach. Na szczęście chorwacki jest trochę podobny do polskiego i jakoś, przy odrobinie chęci, można się dogadać. Na dodatek okazało się, że nasza gospodyni to też poetka, która pisze i wydaje wiersze. Kiedy powiedzieliśmy jej, że córka naszych sąsiadów studiuje chorwacki dostaliśmy wiersze na pamiątkę i do przetłumaczenia. Niesamowity wieczór. Tu też jesteśmy jedynymi gośćmi w pensjonacie. Wieczorny spacer wzdłuż morza kończy ten pełen wrażeń dzień. Przejechaliśmy 264 km .

17.10 04 – rano dalszy ciąg rozmów. Przecież czas nas nie goni bo nie mamy dokładnie

sprecyzowanych planów. Wyjeżdżamy dopiero o 9.30. znów na południe. Przed południem jesteśmy w Split. Tutaj nareszcie przebieramy się w sandały i letnie ciuchy. Jest ciepło. Miasto warte zobaczenia. Bardzo nam się podobało. My oczywiście zwiedzanie ograniczamy do minimum bo mamy nadzieję, że do Chorwacji jeszcze raz przyjedziemy i wtedy poświęcimy jej więcej czasu. Wyjeżdżamy z miasta i planujemy dojechać aż do Dubrownika. Droga cały czas wzdłuż morza, góry, serpentyny, pola uprawne, plantacje mandarynek, granatów, kiwi. Przy drodze pełno straganów z owocami. Jest czym oczy nacieszyć. Żeby dojechać do Dubrownika należy przejechać przez teren Bośni i Hercegowiny. Tuż przy granicy zwalniam, budki graniczne, ale nikt na nas nie zwraca uwagi więc jedziemy dalej. Po 15km to samo i znów jesteśmy na terenie Chorwacji. Droga już męczy, widoki już trochę się opatrzyły i chciałoby się trochę równiny. Około 18.00 docieramy do Dubrownika. Przed wjazdem do miasta przejeżdżamy przez nowy most, robi wrażenie. Miasto oglądamy tylko z drogi bo już późno i szybko zapada zmrok. To co widzimy i tak zapiera dech. Jutro tu przyjedziemy i temu miastu poświęcimy trochę czasu. Trochę trwało zanim znaleźliśmy coś do spania. Śpimy na przedmieściach miasta u gospodarza w zacisznym miejscu. Samochód parkujemy na podwórku a do domu wchodzi się pod drzewami granatów, fig, pomarańczy. Super widok. Tym razem nocleg skromny, ale mamy wszystko co potrzebujemy. Cena 150 kn/2 osoby. Przejechaliśmy 326km.

18.10 04 – rano w sklepie spożywczym robimy zakupy bo spodziewamy się, że ceny tu też

będą wysokie. Teraz mamy wszystko co potrzebujemy do zjedzenia za 34 kn i jedziemy do miasta. Znów przejeżdżamy po nowym moście i z góry podziwiamy panoramę miasta. Cudo. Zjeżdżamy w dół do miasta i przy samych murach na parkingu zostawiamy samochód. Tutaj będzie bezpieczny. Tutaj spotykamy dużo turystów, ale na szczęście nie są to tłumy jakie niejednokrotnie widzieliśmy w innych znanych miastach. Wszystko co oglądamy trudno opisać. Jednym słowem tutaj trzeba przyjechać !! Spacer po tym mieście to czysta przyjemność. Wszystkim się zachwycamy. Dużo pochwał słyszeliśmy o tym mieście ale to co zobaczyliśmy przeszło nasze oczekiwania. Teraz czas na coś dla ciała. Fundujemy sobie skromny obiad nad zatoczką jachtową za 79 kn. Potem jeszcze 2 kawy 24 kn. Z tego miasta wysyłamy parę kartek dla znajomych i czas uciekać bo kasa szybko się kończy. Wszystko drogie. Parking 20kn. Paliwo 35,1 L = 260,33kn. Po godzinnej jeździe dojeżdżamy do przejścia granicznego z Czarnogórą. Na terenie Chorwacji przejechaliśmy 888km. Chorwaci wypuszczają nas bez problemów. Na przejściu w Czarnogórze zabierają nam paszporty, zieloną kartę, dowód rejestracyjny. Szybko jednak przynoszą i znów w drogę. Oby tak dalej. Jak dotychczas granice to dla nas żaden problem. Po wjeździe na teren Czarnogóry widać już tutaj biedę, to nie to co w Chorwacji. Domy zaniedbane, gorsze drogi, złe oznakowanie, ale waluta to EURO. Fajnie sobie wymyślili. Z Czarnogóry najlepiej jest jechać do Grecji przez Macedonię, ale jest jeden problem, należy mieć wizę, której niestety nie można kupić na granicy tylko w Polsce. Dostałam informację, że kosztuje 50$ od łepka. Spory wydatek. Dlatego postanowiliśmy, że przejedziemy przez Albanię bo inaczej musielibyśmy sporo nadłożyć kilometrów i wjechać do Grecji od strony Bułgarii. Albania pachnie nam trochę egzotyką. Zobaczymy. Jedziemy na południe wzdłuż poszarpanego wybrzeża. Widoki super, ale szczerze mówiąc już trochę nas męczą. To państwo traktujemy jako tranzytowe i nie mamy zamiaru dłużej tu zabawić. Po dojechaniu do miejscowości Kostajnica trafiamy akurat na gotowy do odpłynięcia prom, którym przeprawimy się na drugą stronę (10 min.) sporej zatoczki i będziemy już w miejscowości Lepetani. Prom kosztuje 3,5€ (w Czarnogórze płaci się w EURO). Razem z nami płynie jeszcze jeden samochód z niemiecką rejestracją. Budzimy spore zainteresowanie wśród miejscowej ludności. Mamy świadomość, że razem ze skróceniem drogi tracimy też ciekawe widoki /zachwalane w przewodniku/, ale wszystkiego nie da się zobaczyć. Gdzieś po prawej stronie „zgubiliśmy morze”. Dojeżdżamy do miejscowości Budva i znów mamy morze. Widoki zachwycające, ale już nie budzą takiego naszego entuzjazmu. Przed nami wyspa św. Stefana. Coś takiego jak Mont St-Michel we Francji. Tutaj na parkingu przy drodze odpoczywamy i oglądamy z wysokości drogi wyspę-hotel. Wyspa połączona z lądem wąskim przesmykiem. Miejsce dla osób z grubszym portfelem. Bezpłatny wstęp na wyspę maja tylko goście hotelowi a „zwykli śmiertelnicy” muszą płacić aż 5€. Rezygnujemy, może następnym razem? Po drodze mijamy Petrovac i dojeżdżamy do Bar. Postanawiamy trochę zobaczyć to miasteczko, którego opis w przewodniku nas zainteresował. Postanawiamy zobaczyć Stary Bar. Chęci mamy, ale gorzej z ich realizacją. Żadnych oznakowań, trudno o coś się dopytać, miejscowi są zdziwieni, że coś tu chcemy oglądać. Jesteśmy uparci i jakoś szczęśliwie trafiamy na właściwe miejsce. Jesteśmy bardziej niż rozczarowani, to co oglądamy jest bardzo zniszczone, zarośnięte chwastami, sterty śmieci i trudno jest się nam tym zachwycić. Gdyby nie pomoc miejscowego chłopca nigdy nie udałoby nam się odszukać pozostałości po akwedukcie. Dziesiątki kolców w ręce kosztowało mnie wdrapanie się na mury skąd rozpościerał się ładny widok na okolicę. Nie chcę nikogo zniechęcać tym opisem, ale my tak to odebraliśmy, może ktoś inny będzie miał odrębne zdanie. Robi się już późno i czas myśleć o noclegu. Wyjeżdżamy z miasta, które robi wrażenie zupełnie pustego. Ruch prawie zerowy. Pędzimy na południe. Jesteśmy w miasteczku typowo albańskim Ulcinj. Jest już ciemno i szukamy noclegu. Przez przypadek trafiamy do dzielnicy domków jednorodzinnych nad morzem. Bez trudu znaleźliśmy nocleg za 10€/2 osoby w pensjonacie Pelinku Tutaj to mamy przygody. Trafiliśmy do domu śpiewaka operowego znanego nie tylko w Czarnogórze ale i w świecie. Zjechał pół świata. Mało tego to jesteśmy jego jedynymi gośćmi i mamy do swojej dyspozycji duży pokój z łazienką oraz z dostępem na taras gdzie znajduje się kuchnia. Szkoda, że nie możemy dłużej zostać. Facet bardzo gościnny, gadatliwy, ale nie może poświęcić nam dużo czasu bo wieczorem przyjechali do niego goście. Dzisiaj u nich wielkie święto – pierwszy dzień ramadanu. Trochę się zdziwiliśmy bo zapomnieliśmy, że jesteśmy w kraju muzułmańskim. On jednak okazuje się bardzo tolerancyjny bo mówi, że wieczorem Allah nie widzi i można nawet pić wódę, której chyba sobie nie żałowali bo było w nocy bardzo wesoło. Wieczór spędzamy na tarasie gdzie przygotowaliśmy sobie kolację. Jutro planujemy już Albanię. Dzisiaj pokonaliśmy 202km.

19.10 04 – już o 8.30 wyjeżdżamy. Wczoraj od naszego gospodarza dostaliśmy parę

wskazówek odnośnie naszego planowanego pobytu w Albanii. Droga w kierunku granicy coraz gorsza. Po drodze spotykamy fajnie ubrane w białe duże chusty miejscowe kobiety, to Albanki. Kończą się miejscowości i jedziemy kilkanaście kilometrów przez górzysty zupełnie niezamieszkały rejon. Może to już koniec świata ?? Po godzinie granica. W Czarnogórze przejechaliśmy 136km. Albańczycy chcą od na paszporty, zieloną kartę, dowód rejestracyjny. Wszyscy są mili. Usiłujemy się coś od nich dowiedzieć o tym co nas może spotkać w ich kraju. Dają parę papierków np. dowód zapłaty 2$ za dezynfekcję pojazdu, która polega na tym, że należy przejechać przez tzw. matę dezynfekcyjną, która w praktyce jest dołem z paskudnie brudną wodą – błotem. Oni to dbają o swoje środowisko !! Jesteśmy w Albanii. Jedziemy dalej. Teraz to dopiero mamy drogi. Trudno opisać ale będzie jeszcze gorzej. Dojeżdżamy do mostu na rzece /chyba/ Drin . Przed mostem kolejka samochodów bo na moście ruch jednokierunkowy, ruchem kieruje policjant. Obawiamy się jego zainteresowania bo jesteśmy jedynym samochodem z obcą rejestracją ale on nie zwraca wcale na nas uwagi. Stoimy pokornie w kolejce a wokoło nas potworny syf, wszystko co sobie można tylko wyobrazić, stert śmieci, złomu, błoto na drodze bo asfaltu tutaj nie ma wcale. Po wjechaniu na most ze strach chcę zamykać oczy, pod kołami drewniane klepki, każda skacze w inną stronę, balustrady po bokach to może kiedyś były bo teraz to tylko ich śladowe ilości. Oby jak najszybciej zjechać bo może to być koniec naszej podróży. Udało się. Jesteśmy po drugiej stronie. Brak jakichkolwiek drogowskazów a droga rozgałęzia się. Tak na wyczucie skręcamy w prawo i okazuje się, że jedziemy dobrze bo przechodzień na nasze pytanie Tirana pokazał prosto. Teraz wjeżdżamy na asfalt i droga jest dobrej jakości, i tak będzie aż do Tirany. Jedyny mankament tej drogi to ograniczenia prędkości do 40, 50 km/h w zupełnie niezamieszkałym terenie. Wokoło pola i łąki a tu ograniczenie prędkości. Trudno to jakoś logicznie wytłumaczyć, ale nie czuję się tutaj pewnie i zawsze zwalniam. A gdzie słynne bunkry ?? Ruch na drodze bardzo mały a samochodów z obcą rejestracją też nie widać. Albanię planujemy przejechać tranzytem, ale trochę czytaliśmy o tym kraju i chcemy odwiedzić słynną Kruję zachwalaną w „Podróżach”. Tuż przed Tiraną zjeżdżamy w lewo z drogi i szukamy kierunkowskazu na Kruję. Na szczęście jest znak a to nas jeszcze zachęciło do odwiedzenia tego miejsca, bo jeśli ta miejscowość jest na drodze oznakowana to pewnie jeżdżą tam turyści ?? Po zjechaniu z drogi przejeżdżamy przez miejscowość, która dostarcza nam trochę emocji. Ruch potworny, wszyscy trąbią, błoto i śmieci na ulicach, rondo oznakowane jest słupem wokół, którego należy jechać, ale ruch dozwolony jest w każdą stronę. Kto silniejszy ten pierwszy. Tutaj na ulicach widać pełno mercedesów, które lata świetności maja już za sobą, ale ponoć świetnie sobie radzą na tutejszych drogach a właściwie na bezdrożach. Droga jako taka ale trochę serpentyn należy pokonać. Jesteśmy na miejscu. Zostawiamy samochód na ulicy i zaraz znalazł się jakiś „parkingowy”, który wytargował od nas 1$. Nie chcieliśmy mu zapłacić, ale obawialiśmy się, że może nam coś zrobić z samochodem a tutaj nie chcemy dłużej zostać. Przed nami ruiny starej warowni. Od centrum miasteczka do podnóża zamku prowadzi malownicza stara uliczka zapełniona sklepikami oferującymi pamiątki. Moim zdaniem nie ma tam nic interesującego ale to jest ponoć jedyne miejsce gdzie można kupić pamiątki. Wejście na zamek 2€. Nie zachwyciło nas to miejsce wiec po niecałej godzinie wracamy do auta, które całe na nas czeka. Nasz „parkingowy” po rosyjsku nam tłumaczy, że dobrze go pilnował. Wracamy. Do Tirany wjeżdżamy przez przedmieścia pozbawione zupełnie utwardzonych dróg. Ruch potworny, błoto, dziury i smród z targowiska usytuowanego po lewej stronie drogi. Straganiarze wyrzucają wszystko na pobocze drogi, butelki, puszki, obierki, resztki jedzenia. Mój mąż mówi, że w Indiach takiego syfu nie widział. Najgorszy jest ten smród. Ja koncentruje się na prowadzeniu samochodu bo obawiam się czy uda nam się szczęśliwie stąd wyjechać. Boję się głębokich dziur w drodze bo niestety zalane są wodą i nie wiem jakie są głębokie. Parę razy trę podwoziem, ale jadę dalej. Wszyscy trąbią ale kierowcy są wobec minie grzeczni i widząc mój strach śmieją się ze mnie i machają przyjaźnie ręką. Jakoś udaje nam się wyjechać na jakąś główną ulicę i tutaj zdziwienie, droga dwukierunkowa, szeroka i dużo lepsza. Przed nami duże skrzyżowanie. Nie widzimy znaków drogowych ani świateł. Kto tu do cholery ma pierwszeństwo? Jakoś jadę ale i tutaj obowiązuje zasada kto pierwszy ten lepszy. Szczęśliwie pokonałam skrzyżowanie a potem i następne. Jesteśmy w centrum. Tirana to typowe budownictwo socjalistyczne, takie blokowisko. Pod okiem policjanta wymieniamy na ulicy pieniądze 25€ = 3000 leków czyli 1€ = 120 leków. Kupujemy coś do jedzenia trochę owoców i nie mamy ochoty na zwiedzanie czegokolwiek. Chcemy stąd jak najszybciej wyjechać. To miast nie ma wiele do zaoferowania. Wybieramy drogę do Durres. Na nasze nieszczęście trafiliśmy nie na główną drogę tylko na drugorzędną /znów brak oznakowań/ ale jakoś jedziemy. Tutaj przy drodze trafiamy na masę bunkrów, które zostały zbudowane w czasach dyktatury Envera Hodży dla każdej rodziny. Bunkry będą nam już towarzyszyć do końca podróży. Teraz są one opuszczone, pozarastane zielskiem, często służą miejscowym „artystą” jako pole do pokazania umiejętności malarskich. Malują je w kolorach biedronki. Po drodze trafiamy na przydrożne kramy i kupujemy owoce. Dojeżdżamy do Durres największego portu Albanii. Trafiamy do nadbrzeżnego kurortu gdzie pobudowano hotele dla turystów, które robią przyjemne wrażenie. Idziemy na kawę. Siadamy w ogródku przy hotelu tuż nad morze. Gości hotelowych nie widać, wszędzie pusto. Pijemy dobrą kawę, ładnie podaną, która kosztowała 130 leków /4zł/. Nocleg w tym hotelu /wyglądał dość luksusowo/ kosztuje 30€ ze śniadaniem dla dwóch osób. Jedziemy dalej na południe do Vlore. Droga różna, raz lepsza raz gorsza. Ciągle góry , ostre podjazdy i zjazdy, przepaście no i wszechobecne dziury. Asfalt raz jest innym razem go nie ma. Na szczęście ruch mały. Na zakrętach wszyscy trąbią i ostrzegają, że coś jedzie z przeciwka bo często dwa samochody się nie mijają. Dla mnie jest to duży stres ale jakoś sobie radzę. Też trąbię przed zakrętami a, że jest ich pełno to ciągle trąbię. Przy drogach jest dużo małych takich mini kapliczek, upamiętniają miejsca tragicznych wypadków. Widoki ładne, ale wszędzie widać biedę. Małe zaniedbane domki, wszędzie bałagan, ludzie poruszają się na osiołkach. Ludzie jednak życzliwi. Trudno z nimi się dogadać ale przy odrobinie życzliwości jakoś coś udaje nam się dowiedzieć. Najczęściej pytamy o drogę. Turystów nie widzimy. Po trzech godzinach męczącej jazdy jesteśmy we Vlohre. Dalej droga wzdłuż wybrzeża, bardzo kręta a i ruch wielki. Szukamy noclegu. Jest już ciemno i nie da się jechać. Zjeżdżamy do pierwszego lepszego hotelu nad samym morzem. Zero turystów. Budzimy zdziwienie, że tak daleko tu przyjechaliśmy. Mamy pokój za 1800 leków / 15€/ bardzo ładny z łazienką i telewizorem. Najważniejsze to parking przy hotelu, gdzie mamy nadzieję, będzie bezpieczny nasz samochód ? Myślę, że za taki luksus w Europie Zachodniej zapłacilibyśmy dwa razy tyle ? Dzisiaj przejechaliśmy 313km.

20.10 04 – noc spokojna, chociaż zbudził nas silny wiatr. Mamy piękny widok na morze, a że

hotel jest w zatoczce to po jednej stronie widać góry. Śniadanie jemy na tarasie z widokiem na morze. Gdyby nie trudności z dojazdem to byłoby to miejsce godne polecenia na wakacje, cicho, spokojnie, tanio. Mamy problem z zapłaceniem za nocleg. Właściciele nie mieszkają w tym budynku. Szukamy ich w pobliskich zabudowaniach. Muszą mieć pełne zaufanie do gości, że im jednak zapłacą bo my spokojnie moglibyśmy odjechać / nie wzięli wczoraj żadnych naszych dokumentów /. W końcu znalazła się gospodyni. Płacimy i jedziemy dalej. Znów mamy problem bo kończy się paliwo a tutaj ze stacjami benzynowymi krucho. Bardzo często widzimy „mini” stacje benzynowe / takie widziałam w ubiegłym roku w Azji Centralnej /, czyli przy drodze wystawione butelki różnego kalibru z benzyną. Bierzesz butelkę, płacisz w przydrożnej chałupie i jedziesz dalej. Nie bardzo mamy ochotę na takie „tankowanie”. Jak już znaleźliśmy stację benzynową to nie było prądu i nie dało się tankować. Na szczęście na tej stacji pracował młody chłopak trochę znający rosyjski i niemiecki i nas poinformował, że w następnej miejscowości będzie stacja benzynowa. Droga cały czas zła ale posuwamy się do przodu. Nadal towarzyszą nam bunkry. Raz pniemy się wysoko a za chwilę ostro zjeżdżamy w dół. Atrakcji nie brakuje i trudno jest się nudzić. Widoki piękne. Dojeżdżamy do większej miejscowości Himare położonej nad morzem. Tutaj wymieniamy 30€ = 3730 leków, kurs prawie wszędzie ten sam. Kupujemy paliwo 24litry – 3000 leków. Idziemy na kawę do kawiarenki nad morzem, 2 kawy – 100 leków czyli mniej niż 1€. Kawa dobra. Jedziemy dalej. Jesteśmy głodni i postanawiamy coś zjeść. Mamy jeszcze w samochodzie wiezioną z Polski fasolkę w słoiku. Zatrzymujemy się w gaju oliwkowym i na kuchence grzejemy fasolkę i robimy herbatę. Wyjmujemy nasz stół i krzesła turystyczne. Pełen komfort. W czasie tego posiłku odwiedzają nas miejscowe dzieciaki, które wracały przez sad ze szkoły. Jak to dzieci na całym świecie wszystkiego ciekawe. Każde z nich trochę mówiło po angielsku, o wszystko się pytają, wszystko oglądają. Bardzo chcą wiedzieć skąd jesteśmy, a Polska niewiele im mówi. Częstujemy ich czekoladą, która gdzieś jeszcze nam się zawieruszyła, solidarnie się dzielą. Chętnie pozują do zdjęć. Jest fajnie i wesoło. Jesteśmy już solidnie zmęczeni tymi drogami i postanawiamy dojechać do Sarandy i tam przeprawić się promem na grecką wyspę Korfu, bo do granicy stąd jest jeszcze około 50km co zajmie nam jeszcze dobre dwie godziny. Po południu jesteśmy w miejscowym kurorcie Saranda. Niestety prom na Korfu już odjechał a następny dopiero jutro. Nie chce nam się tutaj spać i czekać do jutra. Decydujemy się na dalszą drogę do granicy. Saranda żyje z jednodniowych turystów przybywających tu na wycieczkę z Korfu. Na nadmorskim bulwarze wysadzonym palmami kupujemy dwie koszulki za 10€ dla synów z godłem Albanii. Jest to jedyna pamiątka z tego kraju. Tutaj też kupiliśmy widokówki i udało nam się je wysłać na poczcie. W Polsce okazało się, że bardzo szybko doszły do adresatów. To niespodzianka. Droga do granicy zajęła nam prawie 3 godziny. Jej nawierzchnia była trochę lepsza a może już się do niej przyzwyczailiśmy i tak nas nie szokowała. Na granicy wydajemy ostatnie pieniądze na kawę, na granicy płacimy za dezynfekcję 2€. Na terenie Albanii przejechaliśmy 454km. Jesteśmy w Grecji. Grecy dokładnie sprawdzają nasze dokumenty łącznie z zieloną kartą. Trwa to jednak szybko i sprawnie. Jedziemy dalej. Tutaj od razu inny świat. Drogi doskonałe, szerokie. Pędzimy bo chcemy dojechać aż do Kalambaki. Robi się ciemno, ale droga doskonała. Mimo, że pniemy się do góry i ciągle serpentyny to szybko posuwamy się do przodu. Jesteśmy na wysokości 1 600m n.p.m. W dole widać oświetlone wsie i miasteczka. Niebo usłane gwiazdami. Czujemy zmęczenie. Po przejechaniu 185 km od granicy jesteśmy w Kalambace gdzie o 22.30 bierzemy pierwszy lepszy hotel za 30€ od dwóch osób. Bez namysłu płacimy i idziemy spać. Dzisiaj przejechaliśmy łącznie z Albanią 353 km . To jest mało ale mamy już dość albańskich dróg.

21.10 04 – fajnie odpoczęliśmy, robimy zakupy w sklepie spożywczym i cel dzisiejszego dnia

- klasztory Meteory. Trochę błądzimy, zanim uprzejmy Polak mieszkający w Grecji zainteresował się nami i pokazał nam właściwą drogę. Ja jestem tutaj pierwszy raz /mąż był już 2 razy/ i jestem oszołomiona. Wiele obiecywałam sobie ze zobaczenia tych miejsc, ale rzeczywistość okazała się jeszcze piękniejsza niż wyobrażenia. Mamy piękną pogodę, słońce, trochę turystów i piękno natury połączone z dziełem ludzkich rąk. To miejsce trzeba zobaczyć będąc w Grecji. Nie będę opisywać tych miejsc bo każdy wszystkie informacje znajdzie w przewodniku. Tutaj robimy sobie śniadanie na trawie z widokiem na klasztory. Spędzamy w tym miejscu pół dnia i ciągle nam mało. Po południu jedziemy dalej. Przejeżdżamy przez tereny rolnicze. Na polach trwa zbiór bawełny. Drogi biegnące wzdłuż pól bawełnianych pokryte są białym puchem, tak jakby spadł śnieg. Piękny widok. Dojeżdżamy do miejscowości Kamena położoną nad samą Zatoką Eubejską i tutaj u sympatycznych starszych Greków nocujemy za 25€. Jak zwykle jesteśmy jedynymi gośćmi w pensjonacie. Miejscowość nastawiona na turystów, których na szczęście o tej porze roku niewielu. Wieczorem siadamy w przytulnej kafejce nad samą wodą. Cisza i spokój. Po powrocie do pensjonatu resztę wieczoru spędzamy na balkonie obrośniętym granatami, które zrywamy i konsumujemy, pycha.

22.10 04 – w nocy dokuczały nam komary, ale jakoś dotrwaliśmy do rana. Śniadanie zjadamy

w gaju oliwkowym i pędzimy już autostradą do Aten. Ruch taki sobie. Ateny przywitały nas upałem i potwornymi korkami. Nie wyobrażałam sobie, że to miasto jest tak zatłoczone. Upał, spaliny, hałas, fatalne oznakowanie ulic robią swoje. Mam już dość tego miasta. Z trudem docieramy pod Akropol. Tutaj znów problem z zaparkowaniem samochodu. Jakoś nam się udaje. Na Akropolu (bilet wstępu 12€/1 osoba), na szczęście, turystów niezbyt wielu ale trwają tutaj prace remontowe więc hałas z tym związany potworny a i jeszcze ten upał. Chcę jak najszybciej stąd wyjeżdżać. Uważam, że to miejsce jest przereklamowane. Owszem trzeba to zobaczyć, ale aż takiego wrażenia te setki lat historii na mnie nie robią. Na Place posilamy się i odpoczywamy od upału. To miejsce ma swój klimat ale też i ceny. Oczywiście zwiedziliśmy wszystko co jest do zobaczenia wokół Akropolu. Nie chcę dłużej pozostawać w mieście i niczego więcej zwiedzać. Trzeba stąd uciekać bo nawet trudno tu się oddycha takie zanieczyszczenie powietrza. Nie jestem w stanie jechać dalej i za kierownicę siada mąż. Mam dzisiaj ciężki dzień i niezbyt dobrze się czuję. Znów w potwornych korkach jedziemy na południe. Szczęśliwie wyjechaliśmy z miasta i jedziemy na półwysep Sunion, gdzie na campingu za 20€ wynajmujemy przyczepę samochodową. Turystów paru, cisza i spokój. Tuż obok naszej przyczepy budynek z sanitariatami, kuchnią, pralnią itp. Fajne miejsce na odpoczynek. Postanawiamy spędzić tutaj dwa dni żeby trochę odpocząć i tak nie gonić. Dzisiaj przejechaliśmy 290 km .

23.10 04 – pełne lenistwo. Małe zakupy w sklepie spożywczym. Idziemy na pobliską plażę

trochę popływać i poleniuchować. Razem z nami na plaży może jest kilka osób. Po południu podjeżdżamy do świątyni Posejdona (wejście 8€/2 osoby), która znajduje się w pobliżu naszego campingu. Zbliża się wieczór więc wypatrzyliśmy ze wzgórza fajną tawernę nad samym morzem. Podjeżdżamy, i zostajemy na kolacji. Jemy rybę. Tutaj siedzą prawie sami miejscowi więc miejsce klimatyczne. Okazuje się, że w tej knajpie swego czasu była J.Kannedy więc tym bardziej nam się podoba. Siedzimy tutaj aż do zachodu słońca, które wygląda w tym miejscu niezwykle romantycznie.

24.10 04 – niestety opuszczamy to miłe miejsce i znów przez centrum Aten udajemy się nad

kanał Koryncki. Na szczęście jest niedziela i ruch w mieście trochę mniejszy. W mieście zatrzymujemy się pod Pomnikiem Nieznanego Żołnierza – fajne stroje. Przejeżdżamy przez przemysłową część miasta. Smród rafinerii, aż boli głowa. Za autostradę płacimy 1,40€ i już w południe jesteśmy na Peloponezie. Trzeba zjechać z autostrady żeby nie pominąć przekopanego w 1893r. Kanału Korynckiego. Zostawiamy samochód na parkingu i chodnikiem wzdłuż mostu idziemy popatrzeć w dół gdzie akurat przepływa stateczek z turystami. To dzieło ludzkich rąk zachwyca mnie. Nie chce się wierzyć, że człowiek przeszło sto lat temu dokonał takiego przedsięwzięcia. Koniecznie trzeba zobaczyć. Oczywiście w tym miejscu pełno straganów z pamiątkami i knajpy oferujące coś do zjedzenia. My pijemy tylko kawę. Kupujemy kartki pocztowe i wysyłamy do znajomych. Dzwonimy do domu. Tutaj tez spotykamy Polaków powracających do domu (przystanek dla autokarów). Klną w jasną cholerę Greków, u których dane im było pracować, oczywiście na czarno. Było ich kilku i wszyscy to samo mówili. Nie mnie to oceniać. Jedziemy dalej na południe i przed nami Epidaurus. Teatr robi wrażenie. Koniecznie trzeba zobaczyć. Trochę turystów a na parkingu spotykamy pierwszy samochód z polską rejestracją. W przewodniku zachwalają miejscowość Nafplio i tutaj właśnie szukamy noclegu. Miasteczko nas zachwyca, położone nad morzem, małe domki z czerwonymi dachówkami, wąskie brukowane uliczki, stragany z pamiątkami, na wzgórzu wenecka forteca, wszystko co potrzebuje turysta. Teraz na szczęście senne i spokojne. Turystów mało. Pensjonatów pełno. Ceny noclegów wysokie ale można i trzeba się targować ( w każdym bądź razie o tej porze roku ) i mamy nocleg w samym centrum za 30€/2 osoby – pełen luksus, pensjonat Dafni. Pokój z kuchnią i łazienką, nic więcej nam nie trzeba. Szalejemy i idziemy na kolację. Nie wiemy którą knajpę wybrać aż w końcu decydujemy się na położoną w wąskiej uliczce. Kolacja łącznie z winem kosztowała 22€, ale rozpusta!!

25.10 04 – postanawiamy zostać jeszcze jeden dzień w tym uroczym miejscu. Śniadanie

przygotowujemy sobie sami w naszej kuchni i idziemy na zwiedzanie fortecy zlokalizowanej tuż obok naszego pensjonatu. Trochę trzeba się natrudzić żeby wejść na wzgórze stromymi schodami ale warto bo widoki przecudne a i czas spalić wczorajszą kolację. Jest ciepło, widoczność bardzo dobra. W dole widać miasteczko z portem, do którego wpływają małe stateczki z turystami (duże statki stoją na redzie). Bilet wstępu 8€/2 osoby. Warto tutaj wejść i pooglądać okolicę. Po dłuższym czasie schodzimy w dół i idziemy na kawę. Siedzimy na małym ryneczku i odpoczywamy. Trochę kręci się turystów. Korzystamy też z pobliskiej plaży, trochę pływania (uwaga na jeżowce !!) i opalania. W mieście robimy małe zakupy (głównie pamiątki) i włóczymy się promenadą wzdłuż morza. Wieczorem jeszcze raz kawa i piwo wypite w kafejce nad samym morzem. Jest ciemno, świecą się tylko małe lampki, słychać szum morza. Żal opuszczać to miejsce.

26.10 04 – wcześnie rano jedziemy do Myken. Szaleństwo cenowe, jeden bilet 16€. Ja

rezygnuję, niech ich szlak trafi z tymi cenami. Oglądam sobie dawne Mykeny położone na wzgórzu przez płot i pewnie dużo nie straciłam. Jedziemy na północ a później na zachód do miejscowości Patra, gdzie przejeżdżamy przez nowy most i opuszczamy Peloponez. Opłata za przejazd to „tylko” 9,70€ i dopiero płacąc za most uświadomiliśmy sobie dlaczego prawie nikt tedy nie przejeżdża. Teraz „pędzimy” znów na wschód. Po drodze krótki odpoczynek i jak zwykle małe błądzenie po źle oznakowanych drogach i jesteśmy w Delfach. Miejsce warte zobaczenia. Bilet 6€/1 osoba. Jest tutaj dobrze zachowany stadion sportowy, teatr. Trochę turystów, zbliża się wieczór i nawet zaczyna trochę padać deszcz. Bez problemu mamy nocleg w pensjonacie Casrti. Cena 35€/2 osoby ze śniadaniem. W tym pensjonacie zatrzymują się polskie wycieczki więc właściciel zna parę słów po polsku. Przejechaliśmy 349 k m.

27.10 04 – śniadanie skromne ale można się najeść. Dzisiaj planujemy dojechać jak najdalej

na północ. Jest trochę chłodniej więc fajnie się jedzie. Mijamy Amfissę, Lamię, za drogę płacimy 1,40€. Potem Larisa, Katerini, znów opłata 1,40€ za drogę. W miejscowości Methoni zjeżdżamy nad morze i idziemy trochę odpocząć. Jest południe. Pijemy mrożoną kawę za 3€. Dalej w drogę. Saloniki okrążamy obwodnicą i udajemy się na przejście graniczne do Bułgarii. Na terenie Grecji przejechaliśmy 1 805km. Na granicy płacimy 2€ za dezynfekcję i 13€ za przejazd. Żadnych więcej problemów. Trochę nas straszono kłopotami na drogach bułgarskich ale zobaczymy? Wymieniamy kasę 50€ = 96 lewa i w drogę. W małej odległości od przejścia granicznego zatrzymujemy się w przydrożnej knajpie. Robimy zakupy greckiego alkoholu /tańszy niż w Grecji/ i jemy obiad. Właściciel ostrzega nas przed łamaniem ograniczeń prędkości bo ich policja jest na to szczególnie uczulona a oprócz tego to nie powinno nam nic grozić. Zobaczymy. Postanawiamy chociaż cos zobaczyć w Bułgarii i udajemy się w kierunku klasztoru Rilski. Zbliża się wieczór więc czas na nocleg. Po drodze trafiamy na hotel „Orbita” w Rila. Cena 32 lewa, jeszcze bardzo komunistyczny. To nie to co hotele w Grecji. Dzisiaj przejechaliśmy 620km.

28.10 04 – wcześnie rano jesteśmy już w Monastyrze Rilskim. Jest napisane, że wejście

płatne ale nie ma nikogo i wchodzimy bez biletów. Może to już po sezonie?? Miejsce godne polecenia. Cudo architektoniczne i do tego jeszcze wysokie góry w najbliższym otoczeniu. Jest to największy zabytek historyczny i architektoniczny z epoki bułgarskiego odrodzenia narodowego. Znajduje się tu też hotel ale cen nie sprawdziłam. Po krótkim zwiedzaniu wracamy. Po drodze kupujemy paliwo bezołowiowe 40 lewa = 25,47 litrów . Trafiamy na objazd i zjeżdżamy z głównej drogi prowadzącej do Sofii i jesteśmy w miejscowości Pernik. Tutaj trafiamy na taki mały deptak ładnie utrzymany. Wymieniamy kasę w banku, trochę to trwało ale mamy za 20€ - 39,04 lewa. Idziemy na kawę /bardzo dobra/ za 1 lewa. Robimy małe zakupy bo praktycznie dziś niewiele jedliśmy. Spokojnie dojeżdżamy do Sofii. Bez problemów przejeżdżamy przez miasto i już mamy drogę na Belgrad. W ubiegłym roku tez byłam w Sofii, wracając z Azji Centralnej, miałam przesiadkę na pociąg do Budapesztu. Na wylocie z miasta zatrzymujemy się na przydrożnym bazarze i robimy małe zakupy owoców. Jedziemy dalej. Docieramy do granicy z Serbią. Tutaj mamy problem z poszukaniem wjazdu do przejścia granicznego bo granica bułgarsko-serbska to wielki plac budowy. Udało się. Jak zwykle szybko i sprawnie choć parę minut staliśmy ponieważ przed nami był odprawiany minibus z Bułgarami i trochę nimi się zajęli. Na terenie Bułgarii przejechaliśmy 320 km . Tuz za przejściem wymieniamy kasę 50$ - 2 968,50 dinara. Jedziemy przez Niś, trasa bardzo interesująca, kilkanaście krótkich tuneli, teren górzysty, wzdłuż drogi płynie rzeczka. Ślicznie. Od Niś autostrada do Belgradu. Chcieliśmy się gdzieś przy trasie zatrzymać i coś zjeść ale nic przy drodze nie było. W końcu trafiamy na duży parking, restaurację. Posilamy się ale jak to bywa przy autostradach drogo. Przed Belgradem płacimy za przejazd 970 dinarów, trzykrotnie drożej niż miejscowi. Złodzieje. Jeszcze dwukrotnie płacimy po 370 dinarów / za Belgradem i za Nowym Sadem /. Kupa kasy ale drogi dobre. Dojeżdżamy do Subotnicy i szukamy noclegu. Mamy pokój w takiej „ichnijszej” agroturystyce za 15€. Fajni ludzie, mówili po niemiecku, zostaliśmy poczęstowani winem własnej roboty i rozmowy trwały do późnej nocy. Dzisiaj przejechaliśmy 746km.

29.10 04 – parę minut po siódmej jesteśmy już w drodze. Tuż przed granicą tankowanie, bo

na Węgrzech będzie drożej. Nie chcemy też wymieniać pieniędzy. Na granicy serbsko – węgierskiej szybko i sprawnie. Nikt nami się specjalnie nie interesuje. Na terenie Serbii przejechaliśmy 550km. Już o 7.55 jesteśmy na Węgrzech. Jedziemy autostradą do Budapesztu. Mamy mały problem bo nie wiemy czy ona jest płatna, nie mamy forintów a i bramek też nie widać. Cóż nieświadomie bez płacenia dojechaliśmy aż do Budapesztu. Tutaj niestety „pchamy” się przez miasto. Potworne korki, jazda bardzo wolna ale na szczęście nie zgubiliśmy się / chyba dobre oznakowanie lub też nasza inteligencja?? /. Teraz już prosto do granicy słowackiej. Tak nam dobrze się jedzie, że postanawiamy dojechać dzisiaj do Polski ? W południe jesteśmy na przejściu Parassapuszta / po stronie węgierskiej/, Homok / po stronie słowackiej /. Znów szybko i jest już Słowacja. Na terenie Węgier przejechaliśmy 275km. Na Słowacji kupujemy winetkę za 150ks. Wracając do autostrady na Węgrzech to nadal nie wiem czy należy też wykupić winetkę, czy też są bezpłatne ?

Jedziemy przez Berezno, Poprad, po drodze paliwo 24,82l za 910,9ks. W Popradzie znów trafiamy na potworne korki ale jakoś udało nam się stąd wydostać. Poprad od strony południowej robi smutne wrażenie, jedno wielkie komunistyczne blokowisko. Byłam w tym mieście kilkakrotnie podczas pobytów w Zakopanem lub podczas zwiedzania Słowacji ale dopiero teraz zobaczyłam je z innej strony. To miast nigdy mnie nie zachwycało ale czasem było „po drodze”. Na terenie Słowacji przejechaliśmy 272km. Przed granicą kupujemy za ostatnie pieniądze alkohol i jesteśmy na Łysej Polanie. Zbliża się wieczór więc jak zwykle jedziemy do Zakopanego, bo to miasto jest nam zawsze „po drodze” wracając z południa do Polski. Czasem wystarczy nam pobyt w Zakopanem nawet parę godzin i już możemy jechać dalej. O 18.30 w pensjonacie „Ami” znaleźliśmy nocleg. Fajne miejsce. Dzisiaj przejechaliśmy 593km.

30.10 04 – cały dzień odpoczywamy po trudach podróży, włóczymy się po mieście,

odwiedzamy ulubione miejsca, smakujemy polskie potrawy, Wszystko co dobre szybko się kończy i jutro wracamy do domu.

31.10 04 – startujemy o 7.15. Jedziemy zakopianką do Krakowa. Tutaj autostradą do

Katowic za 10zł. Po drodze paliwo 34l za 133zł i krótki odpoczynek na kawę. Stąd już tylko szybko do Poznania. W domu jesteśmy o 17.20, przejechaliśmy 589km.

Podsumowanie :

Przez całą podróż przejechaliśmy 6 515km. Odwiedziliśmy w dość szybkim tempie parę krajów, ale nam taka forma odpoczynku odpowiada. Nie był to wielki wyczyn przejeżdżając tyle krajów i tyle kilometrów, ale chciałam się z kimś podzielić tymi skromnymi wrażeniami żeby zachęcić ludzi do przejechania tej trasy, szczególnie ten odcinek przez Albanię, bo mimo trudów warto tam pojechać i zostać nawet dłużej, tanio i bezpiecznie. Jeśli ktoś „chucha i dmucha” na auto nich Albanię omija wielkim kręgiem. Mój NISSAN SUNNY 1,4 spisał się świetnie.

Jeśli ktoś ma jakieś uwagi lub zapytania niech pisze, odpowiem na wszystkie pytania. czepilch@onet.eu
Zajrzyj także na http://www.azjacentralna2003.republika.pl/

2 komentarze:

ilona pisze...

niesamowita historia! Inspirację do następnej wyprawy może znajdziesz na mojej stronie

obat kuat untuk pria pisze...

hi,, just visit this site,, have a nice day :)